Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale porażka jaką odniosła w Izbie Gmin brytyjska premier Theresa May może zwiastować nadejście brexitowej zimy. Parlamentarzyści przyjęli poprawkę do ustawy, na mocy której Wielka Brytania opuści Unię Europejską. Gwarantuje ona Izbie Gmin prawo do głosowania nad ostatecznym porozumieniem z Brukselą. Stało się to możliwe dzięki jedenastu posłom z partii premier May, którzy poparli wniosek opozycji. Odwrócili się od swego przywódcy. Oskarżani o zdradę zagłosowali w zgodzie z własnym sumieniem. Przyszłe pokolenia Brytyjczyków mogą im być za to wdzięczne. Inne parlamenty powinny brać z nich przykład.
Premier May obiecywała wielokrotnie takie gwarancje. Na kilka godzin przed głosowaniem zapewniała parlamentarzystów, że zagłosują nad ostatecznym porozumieniem z Brukselą, zanim w tej samej sprawie opowie się Rada Europejska. Polityka nie jest jednak żyznym gruntem dla obietnic. Rzucane bez poparcia zamieniają się miny. Powodują bunt rozsądku i to po obu stronach ideologicznej barykady. Opozycja parlamentarna - laburzyści, Liberalni Demokraci i Szkocka Partia Narodowa - domagali się kategorycznie takiego zapisu w ustawie brexitowej. Premier May oferowała im słowa, a oni żądali ciała. Stało się to możliwe dzięki odwadze jedenastu konserwatystów, którzy odwrócili zasady arytmetyki głosowania.
Rząd posiada w Izbie Gmin większość, ale tylko dlatego że kupił ją w Ulsterze. Mówiąc brutalnie, zapłacił miliard funtów w zamian za poparcie ultra prawicowej i społecznie wstecznej partii DUP. Jej posłowie zgodzili się nieformalnie popierać Therese May w Izbie Gmin, dając tym samym konserwatystom wirtualną moc sprawczą. Wirtualną, bo jak się okazuje, właśnie skasowano ten układ podczas głosowania nad ustawą brexitową. Poprawka dająca parlamentowi władanie nad Brexitem, została zaakceptowana niewielkim marginesem głosów, ale to nie ma żadnego znaczenia. Istotne jest to, że rząd nie będzie mógł arbitralnie, z pominięciem Izby Gmin, podjąć takiej decyzji.
A taka był jego wola. Wynik unijnego referendum, w którym 52 proc. Brytyjczyków zagłosowało za Brexitem, dawał mu nieograniczany mandat - tak przynajmniej twierdziła premier Theresa May. Smaczku dodawał fakt, że ona sama zagłosowała za pozostaniem w Unii Europejskiej, ale to już dziś mało znaczący szczegół. Rząd, realizując wolę elektoratu, gotów był powoływać się na tzw. królewską prerogatywę, archaiczne prawo z czasów Henryka VIII, które zezwala w określonych przypadkach na omijanie parlamentu. Gdyby chodziło o to, po jakiej stronie mają jeździć na Wyspach samochody, to może byłoby do zaakceptowania. Ale Brexit jest czymś więcej niż ślepym wdrożeniem woli narodu, bez względu na konsekwencje. Jest dla Wielkiej Brytanii być albo nie być.
Wyniku referendum nie można unieważnić - to nie podlega dyskusji. Można natomiast uruchomić zdrowy rozsadek w obliczu kłamstw, jakimi karmieni byli Wyspiarze w kampanii, która go poprzedziła. Dziś już wiadomo, że brytyjska służba zdrowia nie otrzyma 350 milionów funtów tygodniowo z puli, która przeinaczona była dla Brukseli. W zamian to Wielka Brytania słono zapłaci za rozwód z Unią, możliwe że nawet 55 miliardów euro. Jeśli dodać do tego mit o odzyskaniu przez Brytyjczyków prawnej suwerenności - obalany regularnie podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego - to oczywiste, że elektorat został omamiony wizją Brexitu, jako środka na wszelkie zło, za które zawsze można winić Europę.
Dzięki "jedenastu wspaniałym", brytyjska polityka ma szanse na odzyskanie wiarygodności. Nie tyle wobec świata. Tam nie przestają łapać się za głowę, patrząc jak piąta największa gospodarka naszego globu na ochotnika stacza się w rankingach. Może ją odzyskać wobec własnego elektoratu. Przeciętny Brytyjczyk, nawet ten, który zagłosował za Brexitem, śpi dziś spokojniej. Gdy jego ostateczny kształt nabierze treści i formy, to parlament podejmie decyzję, czy go przyjąć, nie rząd pchany ideologiczną chęcią odgryzienia europejskiej pępowiny.
Oznacza to teoretycznie, że wynik negocjacji z Brukselą może zostać odrzucony, jeśli będzie dla Wielkiej Brytanii niekorzystny, bądź, jak prognozuje to wielu komentatorów, katastroficzny. Wówczas zacznie się ping-pong, w którym Londyn i Bruksela grać będą bez końca. Już dziś wiadomo, że przy tak wysokiej stawce nie odchodzi się od stołu.