Około 200 osób brało udział akcji ratowniczej po karambolu S7 w Borkowie k. Gdańska, do którego doszło w nocy z piątku na sobotę. Ratownikom, strażakom i policjantom pomagali też kierowcy. W wypadku brało udział 21 samochodów, w tym trzy ciężarowe. Zginęło czworo dzieci, a 15 osób zostało rannych. W szpitalu wciąż pozostają dwie osoby. W rozmowie z naszym reporterem służby przyznają, że takiego wypadku na Pomorzu nie było od 30 lat.

Dziś wieczorem, po zmierzchu, planowane jest przeprowadzenie eksperymentu procesowego, aby dokładnie zrekonstruować okoliczności karambolu. W czwartek mają odbyć się kolejne badania ciężarówki, którą jechał 37-latek. Mężczyzna usłyszał zarzuty w związku z wypadkiem, ma policyjny dozór.

Miejsce wypadku oświetlał policyjny śmigłowiec

Jedynym z pierwszych dziennikarzy, którzy pojawili się niedaleko miejsca tej tragedii, był reporter RMF FM Stanisław Pawłowski. Jak wspomina, pierwsi byli policjanci prewencji, którzy tak jak inni kierowcy wracali wtedy z meczu Lechia - Legia. Od razu zaczęli udzielać pomocy medycznej osobom poszkodowanym. Za chwilę dojechali na miejsce strażacy, służby ratunkowe i policjanci ruchu drogowego, którzy zaczęli swoją pracę. Na miejscu było ponad stu policjantów, również inne służby. Na odcinku blisko 300 metrów pracowaliśmy intensywnie tak naprawdę do następnego dnia - wspomina Karina Kamińska, oficer prasowa pomorskich policjantów.

Na fragmencie trasy, na której doszło do wypadku, było ciemno. Przy drodze nie było latarni. Dopóki nie rozstawiono dużych reflektorów, miejsce oświetlał policyjny śmigłowiec, który również wracał z zabezpieczenia meczu.

Przyjechało wiele radiowozów, policji, strażaków i ratowników. Co chwilę z różnych stron było słychać nadjeżdżające kolejne jednostki. Na drodze lądował śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Od razu, kiedy (policjanci - przyp. red.) przyjechali na miejsce, przede wszystkim ustalili, ile jest osób poszkodowanych w tym wypadku i od razu zaczęli udzielać im pomocy. Gdy dojechały już służby ratownicze - mam tutaj na myśli straż pożarną, ale też ratowników medycznych - wówczas to dowodzenie działaniami ratownicze przekazaliśmy strażakom, którzy sprawdzali stan osób poszkodowanych. Również wiedzieli już, jakie osoby należy przewieźć do szpitala i takie dyspozycje przekazywali dalej - mówi Karina Kamińska.

Nasze działania polegały przede wszystkim na zabezpieczeniu miejsca zdarzenia, do ugaszenia pożaru samochodu. Udzielaliśmy pomocy medycznej osobom poszkodowanym. Musieliśmy również ewakuować do strefy bezpiecznej osoby, które nie odniosły obrażeń wspomina Marcin Tabiś, rzecznik strażaków z Pruszcza Gdańskiego. Na drodze rozstawione były namioty dla tych osób.

Równocześnie dojeżdżały kolejne grupy. Tutaj mam na myśli grupę dochodzeniowo-śledczą. Policjanci już zaczęli przeprowadzać oględziny pojazdów, miejsca tego zdarzenia. Przypominam, że pojazdów było bardzo dużo - relacjonuje Kamińska.

Również na miejsce przyjechali policjanci z laboratorium kryminalistyczne, którzy do tych oględzin wykorzystywali również skaner 3D. Ułatwia to później odwzorowanie nam miejsca tego zdarzenia - dodaje rzeczniczka.

Zginęło czworo dzieci

Początkowo ustalono tożsamość dwóch z czterech osób. To chłopcy - siedmio- i 10-latek. Wczoraj prokurator rejonowy w Pruszczu Gdańskim Wojciech Dunst powiedział, że prokuratura ustaliła tożsamość dwóch kolejnych ofiar. To rodzeństwo: 9-letnia Eliza i 12-letni Tomek, którzy wracali z meczu Lechii Gdańsk z Legią Warszawa.

Ojciec dzieci został ranny i przebywa w szpitalu. Mężczyzna jest w stanie ciężkim i nie został jeszcze przesłuchany.

Prokurator Dunst poinformował, że większość rannych w wypadku osób opuściła szpitale. Dwie osoby przebywają w szpitalu - podkreślił.

Dodał, że podejrzany w sprawie 37-latek był zawodowym kierowcą i miał wszelkie wymagane uprawnienia.

Samochód był ważony w poniedziałek, nie był przeładowany. Będzie ustalany czas pracy tego kierowcy w dniu zdarzenia i w dniu poprzedzającym zdarzenie - mówił Wojciech Dunst. Na czwartek zaplanowano badanie trzech pojazdów, czyli dafa, który spowodował wypadek, wraz z naczepą, i dwóch pojazdów, w których podróżowały ofiary wypadku - podkreślił prokurator.

Policja apeluje do świadków karambolu

Policja pomorska apeluje o pomoc do świadków karambolu na S7. Znaczenie dla ustalenia pełnego obrazu zdarzeń może mieć każdy szczegół, także nagranie z kamery samochodowej. 

Śledczy analizują zebrane dowody i jednocześnie zwracają się z prośbą o kontakt kierowców posiadających kamery samochodowe, którzy w piątek, 18 października pomiędzy godziną 23:00 a godziną 23:20 jechali tą trasą. Być może na nagraniu z kamery samochodowej został zarejestrowany szczegół, który pomoże policjantom w ustaleniu przebiegu zdarzenia - przekazała rzeczniczka prasowa Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku Karina Kamińska.

Jeżeli dysponujemy takim nagraniem, należy je zabezpieczyć i powiadomić policjantów z Wydziału Dochodzeniowo Śledczego KWP w Gdańsku pod specjalnym numerem telefonu 516-819-012

Informacje można przekazywać również na adres e-mail: pawel.wolender@gd.policja.gov.pl.

Policja poszukuje świadków karambolu pod GdańskiemPoranek Radia RMF24

Tragiczny karambol na S7

Do karambolu doszło w piątek wieczorem na S7 k. Gdańska, między wjazdem Lipca a Gdańsk Południe, na remontowanym odcinku trasy. W katastrofie uczestniczyło 21 pojazdów - 18 osobowych i trzy ciężarówki, którymi łącznie podróżowało 56 osób. W katastrofie zginęły cztery osoby. 15 osób zostało rannych.

Po wypadku policja zatrzymała 37-letniego kierowcę ciężarówki. Mężczyzna usłyszał zarzuty spowodowania katastrofy w ruchu lądowym zagrażającej życiu i zdrowiu wielu osób oraz mieniu wielkich rozmiarów, w wyniku której zginęły cztery osoby, a piętnaście zostało rannych.

Podejrzany w trakcie przesłuchania w prokuraturze nie przyznał się do zarzutu i odmówił składania wyjaśnień. Odpowiadał jedynie na pytania swoich obrońców.

W niedzielę prokuratura ujawniła, że badania toksykologiczne nie wykazały obecności substancji psychoaktywnych w organizmie 37-latkaOznacza to, że kierowca w chwili zdarzenia był trzeźwy i nie był pod wpływem środków psychoaktywnych - mówił prokurator Mariusz Duszyński. 

Z zapisu tachografu wynika, że w chwili zderzenia z innymi pojazdami tir jechał z prędkością 89 km/h, a na tym odcinku drogi dopuszczalna prędkość wynosi 80 km/h.

Badania telefonu podejrzanego wykazały, że nie był on używany w trakcie zdarzenia.

Mężczyźnie grozi do 15 lat więzienia.

Opracowanie: