Nie napiszę: "A nie mówiłem" ani tym bardziej: "wiedziałem". Nikt przy zdrowych zmysłach nie może twierdzić, że przewidział to, co przez ostatnie tygodnie i miesiące dzieje się wokół filmu "Ida" Pawła Pawlikowskiego. Świat cały czas się nim zachwyca, a lista zdobytych przez twórców nagród wydłuża się w nieskończoność… Oscary coraz bliżej, teraz na horyzoncie jeszcze Złote Globy. Poprzeczka jest coraz wyżej, mniej lub bardziej uzasadnione oczekiwania rosną… Uważajmy, bo niewiele trzeba, żebyśmy skutecznie obrzydzili sobie ten naprawdę dobry film.
Na początek zastrzeżenie: życzę "Idzie" jak najlepiej. Choć do bycia hipsterem się nie poczuwam, to mogę powiedzieć, że kibicowałem temu filmowi, zanim to jeszcze stało się modne. Byłoby oczywiście wspaniale, gdybym relacjonując już kolejną noc oscarową na RMF24 mógł podzielić się z Państwem wiadomością, że tym razem Polacy nie wyjadą z Hollywood z pustymi rękami. Nie ma w końcu w tej robocie nic lepszego od bycia posłańcem dobrej nowiny. Czy tak się jednak stanie? Nie mam pojęcia i szczerze mówiąc, ta kwestia jakoś nie spędza mi snu z powiek.
Można film Pawlikowskiego doceniać lub nie, ale jednego nie można mu odmówić - jego twórcy już wpisali się w piękną historię polskiego kina i nikt im tego nie odbierze. Dodatkowe, nawet najbardziej prestiżowe statuetki mogą być tutaj wisienką na torcie, ale tak naprawdę niczego nie zmienią. Ileż zresztą było filmów, które z takich czy innych powodów dostawały prestiżowe trofea, a potem odchodziły w zapomnienie.
O artystyczne życie "Idy" możemy być - niezależnie od werdyktu Akademii - spokojni, bo broni się ona właśnie na tej płaszczyźnie. Nie jest marketingowo dopieszczoną wydmuszką, która ma tylko nęcić krytyków i zgarniać kolejne nagrody. Dlatego nie napalajmy się, nie róbmy z walki o Oscara czy Złoty Glob "sprawy narodowej", która zakończy się albo triumfem, albo bolesną porażką. Najlepsze jest to, że sami twórcy "Idy" nie myślą w tych kategoriach. Ani Agata Trzebuchowska, ani Paweł Pawlikowski nie pchają się do Hollywood, choć gdyby tylko chcieli, przyjęto by ich tam z pocałowaniem ręki. Pawlikowski przyznał zresztą w książce Barbary Hollender Od Wajdy do Komasy, że od kilkunastu lat... ignoruje propozycje przysyłane stamtąd. Od "Ostatniego wyjścia", czyli 2000 roku, mam w Ameryce agentkę, która, o dziwo, jeszcze mnie nie wyrzuciła, choć dla jej agencji dotąd grosza nie zarobiłem. Wysyła mi sterty scenariuszy z różnymi gwiazdami, takie typowe projekty Middle brow, które proponuje się obiecującym reżyserom europejskim (...). Mam półtora roku męczyć się nad filmem, za który nie mogę wziąć pełnej odpowiedzialności? Z amerykańskimi producentami nigdy się nie wygra. Nie potrzebowałem tego i nie potrzebuję. Jak Ida wracam do zakonu - stwierdził reżyser.
Oscarowo-globowe wzmożenie ma jeszcze jedną konsekwencję - nagle o "Idzie" - co pewnie jeszcze będzie narastać w najbliższych tygodniach - przypominają sobie absolutnie wszyscy. Momentami można wręcz odnieść wrażenie, że oto z niebytu pojawił się jakiś film, który na dodatek ma reprezentować Polskę za granicą. Niby jest nasz, a jednak taki trochę obcy, tajemniczy i nierozpoznany. Nie do końca wiadomo, czy pokazują nas dobrze czy może powinniśmy się wstydzić...
Dyskusja, która rozpoczęła się po premierze "Idy" ( nie wiem, czy Państwo mają świadomość, że minął już ponad rok ) i pewnie teraz powróci - w sieci zresztą powraca pod każdym newsem na ten temat - pokazuje pewną przykrą prawidłowość. Nie chodzi już nawet o to, że wciąż w dobrym tonie jest podejrzewać, iż sukcesu nie osiąga się tak po prostu, ciężką i porządną robotą, ale zawsze z pomocą "wiadomych sił", ewentualnie kontaktów seksualnych na odpowiednio wysokim szczeblu. Bardziej boli sprowadzanie wszystkiego do polityki w najgorszym nadwiślańskim wydaniu, przeideologizowanego walenia się po głowach. Pozostaje tylko czekać, aż ktoś "zapisze" Pawła Pawlikowskiego do PO, bo dopatrzy się w jego filmie przesłania, że "polskość to nienormalność".
Od samego początku nie rozumiem i zrozumieć nie mogę, jak można z pełną powagą i uporem godnym lepszej sprawy sprowadzać "Idę" do jakiejś fabularnej publicystyki na tematy polsko-żydowskie. Oczywiście, przy odrobinie złej woli nie takich rzeczy można się tam dopatrzeć. Pozostaje pytanie: po co? Rozmawiajmy o tym filmie, dyskutujmy, ale nie zapominajmy, że to film... Smutne to wszystko i pokazujące, że język polskiego kina, z którego najlepszych tradycji czerpie Pawlikowski, jest dla wielu wciąż językiem obcym.
Tym, którzy jeszcze "Idy" nie widzieli i na fali oscarowo-globowych dyskusji zastanawiają się, czy po nią sięgnąć, mogę powiedzieć jedno - spróbujcie. Zapomnijcie o nagrodach, nominacjach, całej tej otoczce... Zobaczcie 100 procent filmu w filmie. Oceńcie i doceńcie sami.