"Ucieszyły mnie nagrody aktorskie, ucieszył mnie - mimo wszystko wybór "Operacji Argo"- jako najlepszego filmu" - komentuje wyróżnienia Amerykańskiej Akademii Filmowej Janusz Wróblewski, krytyk filmowy. "Ale najbardziej wzruszył mnie i ucieszył Christopher Waltz" - zaznacza. "Nie spodziewałem się, że po raz kolejny dostanie nagrodę za rolę w filmie Tarantino. Sądziłem, że nastąpi rozstrzelanie aktora, który absolutnie na tę nagrodę zasłużył, ale ponieważ niedawno ją dostał, to podziękujemy mu grzecznie" - dodaje.
Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: "Operacja Argo" najlepszym filmem z tych dziewięciu, które były w finale? To jest naprawdę najlepszy film ubiegłego roku?
Janusz Wróblewski: To wszystko zależy od kategorii, jakie przyłożymy i według których będziemy to oceniać. Z punktu widzenia kina europejskiego, autorskiego, oczywiście - nie. Dlatego, że jesteśmy jakby całym sercem - myślę, że mówię w imieniu wielkiej grupy zwolenników kina autorskiego - za filmem "Miłość" Michaela Haneke’a. I tutaj nie ulega wątpliwości, że to jest film najwybitniejszy spośród tych dziewięciu. Jeśli mówimy o kategorii widowiskowości, to wydaje się, że najlepsze jest "Życie Pi". Jeżeli mówimy o kinie hollywoodzkim, takim standardowym, gatunkowym to, być może najlepsza jest rzeczywiście "Operacja Argo". Bo na pewno nie "Lincoln" Stevena Spielberga. A to ze względu na to, że to jest film najbardziej konwencjonalny, najbardziej lekturowy - tak byśmy powiedzieli z polskiego punktu widzenia. Film odtwarzający historię, ale taki który nie oferuje większych emocji.
I chyba też nieznośnie patetyczny?
Właśnie. To jest taki pomnikowy portret prezydenta Stanów Zjednoczonych, który nie sądzę, żeby był porywający, jeśli chodzi o emocje, o jakieś ciekawe psychologiczne sytuacje. W gruncie rzeczy potem ten film przeradza się w opowieść quasi-sądowniczą, która jest oczywiście ważna z punktu widzenia przemian historycznych, wagi i ciężaru tego, co się wtedy wydarzyło w Stanach Zjednoczonych. Ale porównajmy go na przykład z takim "Django". Ten film jest opowiadany z perspektywy współczesnej o sytuacji czarnoskórych w Stanach Zjednoczonych. I tu widać i zabawę, a z drugiej strony coś głębokiego, co Quentin Tarantino mówi nam o sytuacji Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych. Natomiast "Lincoln" jest odświeżonym kinem lekturowym.
I właściwie tylko Daniel Day-Lewis i scenografia docenione.
Tak.
Pytam o "Argo", dlatego że wydaje mi się, iż Ameryka po prostu potrzebuje takiego filmu. W czasach, kiedy prowadzi wojny, może powiedzieć: "No tak, ale tu Hollywood pomogło, byliśmy dobrzy, byliśmy pomocni. To dzięki nam. To my. To sześć osób, uratowaliśmy je".
Wie pani, ja rzeczywiście zastanawiałem się, dlaczego ten film pod względem politycznym jest bezpieczny. I ma pani rację mówiąc, że ten film pokazuje z jednej strony przeszłość taką z lat siedemdziesiątych, czyli nie jątrzy współczesnych konfliktów, a jednocześnie dotyka czegoś, w co dzisiaj Ameryka jest jakby uwikłana, czy jednak konflikt na Bliskim Wschodzie, z islamem. Z drugiej strony pokazuje miejsce kina hollywoodzkiego i w ogóle show-biznesu w tym jednak procederze politycznym.
Gdyby wygrał "Wróg numer 1", to byłaby jednak, jakaś polityczna deklaracja, że popieramy twarde antyterrorystyczne rozwiązania Amerykanów. I to byłaby wypowiedź za mocna - wydaje mi się, jak na kino hollywoodzkie. I w związku z tym woleli akademicy zagłosować za "Argo", bo to jest film z jednej strony lekko polityczny, z drugiej strony bardzo optymistyczny, bo pokazuje zwycięską historię, a z trzeciej strony pokazuje miejsce i rangę Hollywood, ośmieszając ją, pokazując to z perspektywy lekko groteskowej. I to ma sens. Wydaje mi się , że tegoroczna ceremonia oscarowa miała być jakimś politycznym manifestem, a stała się zwycięstwem, właśnie kina bezpiecznego, komercyjnego, rozrywkowego, showbiznesowego.
Oglądając ceremonię, miałam wrażenie, że wielu obserwatorów może przewidzieć , co się dalej zdarzy i do kogo powędrują nagrody. Oscary rozkładały się bezpiecznie: dwa tu, dwa tu, żeby nikomu nie zrobić krzywdy. Jak nie damy komuś za scenografię, to damy za pierwszoplanowego aktora. Tak samo z "Poradnikiem pozytywnego myślenia". Jedyna właściwie optymistyczna historia - komediodramat w tym zestawie smutnych dziewięciu filmów - została wyróżniona Oscarem dla najlepszej aktorki. Tak, żeby każdy był zadowolony, żeby było w miarę sprawiedliwie, czyli po równo. Bezpiecznie i zachowawczo, prawda?
Trochę zachowawczo, ale z drugiej strony nie możemy myśleć, że dawano sprawiedliwie dwa tu, dwa tu, czy tam. To jest hazard i przypadkowość. Nikt nie wie, jak będą głosowali pozostali członkowie Akademii i tutaj zwycięża jednak głos ludu, demokratyczna większość. W tym roku po prostu nie było głównego faworyta, wbrew temu, o czym świadczyły nominacje. "Lincoln" miał ich 12. To był moim zdaniem hołd lenny złożony cesarzowi Hollywoodu, czyli Spielbergowi, który zrobił niezły film. Wszyscy oczywiście go kochamy, damy mu te maksimum nominacji, ale i tak naprawdę wiemy, że to jest cegła, w związku z tym nie damy mu prawdziwych statuetek.
Jeśli chodzi o pozostałe filmy, to każdy z nich był niezły, był bardzo ciekawy i trudno mówić, że jakikolwiek z nich był największym faworytem. Każdy był faworytem, naprawdę - każdy był. Dlatego, że i "Wróg numer 1", i "Django", i "Argo" i można wymieniać te dziewięć tytułów. Każdy z nich zasługiwał w pewnym sensie na szereg najważniejszych nagród. I to musiało się jakoś rozłożyć, w ten czy inny sposób.
Było kilka pewniaków, co do których nie ma żadnych wątpliwości. Tuż po ogłoszeniu nominacji wiadomo było, że Anne Hathaway dostanie Oscara za drugoplanową rolę, że operator " Życia Pi" dostanie za zdjęcia, wiadomo, że Daniel Day-Lewis otrzyma nagrodę. To były oczywiste wybory, które nie dziwiły. Tutaj nie było żadnych kontrowersji. Natomiast w przypadku filmu, czy w przypadku reżyserii - była ciekawa sytuacja, dlatego że Ang Lee wygrał, a nie Spielberg. A w tej kategorii wszyscy stawiali na Spielberga, ze względu na to, że w zasadzie nie miał konkurencji. Wszystkie osoby, które mogły mu zagrozić, zostały wykoszone, bo i Kathryn Bigelow nie dostała Oscara, i podobnie Quentin Tarantino.
I Ben Affleck za reżyserię też nie dostał statuetki.
Tylko Spielberg. Tymczasem... jednak Ang Lee. To też jest taki prztyczek w kierunku Spielberga, na zasadzie: "Kochamy cię, drogi Stevenie, ale niestety poczekaj na "Listę Schindlera", aż zrobisz ją po raz drugi."
To jeszcze na koniec, panie Januszu, chciałam, zapytać o pana największe rozczarowanie, zdziwienie, zaskoczenie albo największą radość.
Ucieszyły mnie te nagrody aktorskie, ucieszył mnie jednak mimo wszystko wybór filmu "Argo" dla najlepszego filmu. Oczywiście, Christopher Waltz chyba najbardziej mnie wzruszył i ucieszył, bo nie spodziewałem się, szczerze powiem, że po raz kolejny dostanie nagrodę za rolę w filmie Quentina Tarantino. Sądziłem, że tutaj też nastąpi rozstrzelanie aktora, który absolutnie na tę nagrodę zasłużył, ale ponieważ niedawno ją dostał, to podziękujemy mu grzecznie.
To nam się piękny duet zrobił, ten Tarantino i Waltz.
Tak, to jest absolutnie nie do zniszczenia. Właściwie wydaje mi się, że kolejny film Tarantino musi być również z Waltzem. Będziemy na to czekać. Widać, jaki w tym aktorze jest potencjał ogromny, niewykorzystany. Przecież to, jak zagrał u Polańskiego w "Rzezi", to też było objawienie. Właściwie cały film stanął na nim i ewidentnie była to w tym kwartecie najlepsza rola. Czekamy, co on dalej zrobi. To jest takie późne odkrycie kina aktorskiego. Wielka osobowość, która do tej pory nie miała szans, a tymczasem prawie rok w rok dwa Oscary. Więc to jest niesamowite...
Aż strach pomyśleć, co będzie za trzecim razem, jak oni coś razem zrobią. Ja nie zapomnę z tej gali, jak Quentin Tarantino cieszył się z nagrody za scenariusz. Spontaniczna radość, jakby powiedziano mu, co najmniej, że jest królem tego świata.
Bo jest.
Czytaj naszą relację z oscarowej gali!
Specjalnie dla Was przygotowaliśmy raport Oskary 2013