Aż jedna trzecia Polaków odczuwa duże lub umiarkowane ryzyko utraty pracy. Tak wynika z najnowszego badania ankietowego firmy pośrednictwa pracy Randstad. Jesteśmy jednym z najbardziej pesymistycznych narodów Europy, zaraz za mocno dotkniętymi przez kryzys Grekami, Włochami i Hiszpanami.
Ten strach bierze się z faktu, że jeżeli chodzi o rynek pracy, to wciąż jesteśmy w czasach kryzysowych. Bezrobocie co prawda spada, ale za to zatrudnienie nie rośnie. To oznacza, że sporo osób albo przechodzi na emeryturę, albo wyjeżdża za granicę, albo po prostu pracuje na czarno.
Nie ma warunków, które by sprzyjały poczuciu bezpieczeństwa. Rynek pracy jest bardzo zmienny. Cały czas przewagę mają tam pracodawcy, a nie pracownicy - twierdzi współautor badania Łukasz Komuda. Dodaje, że nasz strach przed utratą pracy wzmaga także fakt, że sporo osób cały czas pracuje na umowach na czas określony, często na umowach o dzieło lub zlecenie.
Dla gospodarki to zła wiadomość, bo osoby, które boją się utraty pracy, wydają mniej pieniędzy i nie inwestują. A to sprawia, że gospodarka wolniej się rozkręca. To z kolei przekłada się na brak znaczącej poprawy na rynku pracy, co tylko pogłębia nasz strach o własne miejsce pracy.
Ponad połowa osób między 20. a 30. rokiem życia twierdzi, że o początku ich kariery zawodowej zdecydował zbieg okoliczności - wynika z tego samego badania.
Po pierwsze wielu młodych ludzi wybrało studia, które niekoniecznie gwarantują zatrudnienie. Ciężko o pracę w wyuczonym zawodzie dla młodych socjologów, filozofów czy psychologów. Dlatego młodzi ludzie muszą szukać zatrudnienia w innych branżach.
Po drugie - i to akurat dobra wiadomość - młodzi ludzie stają się coraz bardziej mobilni, częściej wyjeżdżają poza miejsce urodzenia i tam są skazani wyłącznie na siebie. Dlatego biorą pierwszą możliwą pracę.
Ten przypadkowy wybór powoduje, że rośnie obawa, że nasz zawód kiedyś po prostu zniknie. Dotyczy to na przykład szewców, ale także informatyków, których specjalizacje muszą się bardzo szybko zmieniać.