No i doczekaliśmy się! Od zapowiadanego przez Majów końca świata dzielą nas już nie lata i miesiące, ale dni i godziny. Czy to już pora, żeby wpaść w panikę? W żadnym wypadku. Przecież już dawno przećwiczyliśmy wszystkie warianty tej sytuacji. Mamy je we krwi, tak jak wielkie, mniejsze i całkiem malutkie dzieła popkultury, z których pochodzą. Jaka piękna katastrofa!


Osławiona koncepcja mówiąca o tym, że 21 grudnia, mówiąc najprościej, będzie już pozamiatane, stała się bazą głośnej, hollywoodzkiej produkcji. Film ma, przyznajmy, umiarkowanie zaskakujący tytuł. Nazywa się po prostu "2012". Nie powala, prawda? No ale to jest jedyne miejsce, w którym autorów tego dzieła możemy oskarżyć o jakąkolwiek wstrzemięźliwość czy generalne umiarkowanie.
Powiedzieć, że w "2012" trup się ściele gęsto to tak, jakby nic nie powiedzieć. Bo ściele się nie tylko trup, ale również tony wszelkiego rodzaju gruzów. Piętrzą się stosy wraków i dogasających zgliszcz. Największe dzieła człowieka obracają się w proch. Bazylika Świętego Piotra pada jak domek z kart…

Z ogólną demolką kontrastuje - a jakże - główny bohater. Mężczyzna o wyglądzie dalekim od amanta (co za niespodzianka!), facet po przejściach i z przeszłością i, wydawać by się mogło, niezbyt ciekawą perspektywą przyszłości. Jak się na to wszystko patrzy, to może być nawet miło. No chyba, że jesteśmy uczuleni na dociśnięty do dechy pedał patosu. 

Realizacja przepowiedni Majów pojawia się też w zdecydowanie mniej znanym "Proroctwie Doomsday". Czego tam nie ma! Morze Czarne, które zniknęło z powierzchni ziemi. Mieszkający na odludziu, tajemniczy pisarz, który z dużą skutecznością przewiduje nadejście kolejnych kataklizmów. Do tego tajne służby, zdezorientowany przebłyskami geniuszu amant, piękna pani archeolog i zagadka, którą warto byłoby szybko rozwiązać. W końcu czas nagli, a nie wiadomo, czy później… czy w ogóle będzie jakieś później. 

Koniec końcowi nie równy

W poszukiwaniu najbardziej mrożącej krew w żyłach realizacji wiadomej przepowiedni łatwo sprowadzić popkulturowe końce świata tylko do niej. A to przecież nieprawda! Po pierwsze, wszelkiego rodzaju katastrofy fascynują ludzi od niepamiętnych czasów. Po drugie: Majowie nie odkryli Ameryki. Podobne do ich przewidywań teorie pojawiały się już tysiące razy. Miejmy nadzieję, że ta tendencja utrzyma się jeszcze przez długie lata.

Niczego Majom nie ujmując i nie oskarżając ich o fantazjowanie można założyć, że coś z ich przepowiednią jest nie tak. Że się pomylili, coś pomieszali… A może to my niedokładnie odczytaliśmy wyniki ich dociekań i stąd cała afera? Może bierzemy ich zbyt dosłownie? Może 21 grudnia nastąpi nie koniec świata w ogóle, ale koniec tego, co do tej pory nazywaliśmy światem? Kino przerobiło taką możliwość już dawno.

Możemy ją zobaczyć chociażby w filmie "Mad Max 2". Widzimy tam krajobraz po przejściu III wojny światowej, który wygląda naprawdę porażająco. Bezkresną pustynią rządzą bezlitośni bandyci, a najcenniejszym dobrem jest nie złoto czy srebro, ale benzyna, o dostęp do której toczą się krwawe walki. To dopiero apokalipsa, prawda? Aż strach pomyśleć, jak wyglądałby ten świat, gdyby nie grany przez Mela Gibsona główny bohater.

Jeśli myślicie, że nic nie przebije apokaliptycznych wizji nowego, okropnego świata zaprezentowanych w Mad Maxie, jesteście w błędzie. Bo pomyślcie: co by to było, gdyby światem zaczęła rządzić… genetycznie zmodyfikowana mysz? "Absurdalny pomysł", mówicie. "Kto za tym stoi?" - pytacie. Otóż nie byle kto. To sprawka absolutnego giganta światowego kina, którego filmy już dawno temu zawładnęły masową wyobraźnią. W tej surrealistycznej koncepcji maczał palce sam Stephen Spielberg.

Pinky i Mózg, główni bohaterowie przeuroczej kreskówki adresowanej raczej do dorosłych niż do dzieci, są genetycznie zmodyfikowanymi myszami. Ten pierwszy specjalnie nie zyskał na byciu królikiem doświadczalnym, ale drugi wręcz przeciwnie: interwencja naukowców wyzwoliła w nim geniusza. I tak narodził się przebiegły plan, a raczej cała seria diabolicznych w swej przebiegłości planów. Wszystkie one zmierzają do jednego celu - chodzi o to, by światem zawładnęła mysz. Pomysły same w sobie są ambitne, ale z ich realizacją jest już gorzej. Mimo to warto obejrzeć naszpikowaną nawiązaniami do innych filmów opowieść o mysim pragnieniu władzy.

Zepsuta druga seria


Temat ratowania świata przed mniejszą lub większą katastrofą podbił serca nie tylko filmożerców, ale także amatorów gier komputerowych. Trudno im się dziwić. W takim wypadku gra jest w końcu warta świeczki jak mało kiedy. Ważny jest jeszcze jeden argument - niezależnie od szczegółów, każdy zbawca naszej błękitnej planety ma do dyspozycji odpowiednią ilość żyć i bombastycznych narzędzi. A w końcu kto choć raz w życiu nie chciał być lepiej wyposażony niż James Bond i Agent Tomek razem wzięci?

Widmo bliskiej katastrofy krąży po fabule kultowej już serii gier Assassin's Creed. Przed nadejściem się niewyobrażalnego kataklizmu ostrzega nie żaden prorok czy naukowiec, ale starożytna rasa, która żyła na ziemi przed ludźmi. Kiedy dołoży się to do i tak już skomplikowanej historii walki Asasynów z Templariuszami, odczytywania "genetycznej pamięci" i wchodzenia w życie przodków, można już zupełnie stracić orientację, o co tak naprawdę chodzi. Jednak patrząc na to, jak gry, książki i gadżety z Asasynami w roli głównej najpierw zalewają sklepy, a potem błyskawicznie z nich znikają, trzeba chyba przyznać, że AC ma w sobie coś fascynującego.

Jeśli kogoś (choć trudno w to uwierzyć) nie kręci bycie zbawcą świata w powłóczystym uniformie naszpikowanym śmiercionośnymi gadżetami, może podejść do tematów apokaliptycznych w inny sposób. Ratowanie nie jedno ma imię, co pokazuje chociażby "Emergency 2012". W tej grze musimy stawiać czoła pożarom, huraganom, suszom czy zamieszkom. Koordynujemy pracę służb ratowniczych, dysponujemy specjalistycznym i najnowocześniejszym sprzętem. Od nas zależy, czy na ogarniętym chaosem i strachem świecie znów zapanuje porządek.

Przeboje na ostatnie chwile Ziemi

Po filmowych i komputerowych emocjach czas na odrobinę łagodności. A nie od dziś wiadomo, że nic tak nie łagodzi obyczajów, jak muzyka. Tu wątki apokaliptyczne są też obecne, ale pokazują się w sposób zdecydowanie luźniejszy niż w poprzednich kategoriach.

Weźmy na przykład jeden z bardziej znanych kawałków R.E.M. Na pierwszy rzut oka i ucha sympatyczna rockowa balladka, w teledysku rolę główną odgrywa nastolatek siedzący w, mówiąc delikatnie, mocno zabałaganionym pokoju. Dopiero, gdy wsłuchamy się w tekst, zobaczymy, że coś się dzieje. A dzieje się całkiem dużo… Huragany, trzęsienia ziemi, tłumy dziennikarzy, ptaki, węże… Można by powiedzieć, że to dość konwencjonalny zestaw okropności, ale uwagę zwraca jedna rzecz - podejście mówiącego do sprawy. "To świetne" - mówi już w pierwszym zdaniu. "To koniec świata, jaki znamy, a ja czuję się z tym dobrze" - powtarza potem wielokrotnie. Ciekawe nastawienie, prawda?

Jeszcze ciekawsza historia związana jest z wielkim hitem grupy Aerosmith, który reprezentuje zakamuflowaną opcję muzyki końcoświatowej. Od 1998 roku słyszeliśmy ją już miliony razy. Jakby nie patrzeć - fajna rzecz. Jest on i jest ona, on ją kocha i deklaruje, że może nie spać, żeby tylko słyszeć jej oddech i widzieć promienny uśmiech. "Każdy moment spędzony z Tobą jest dla mnie skarbem" - wyznaje on. Milutko, prawda? Skąd u niego taki nieokiełznany romantyzm? W samym tekście nie ma odpowiedzi na to pytanie. By ją odnaleźć, trzeba przeprowadzić małe śledztwo.

"I don't wanna miss a thing" to piosenka, która promowała powstały w latach 90. film "Armagedon" z Brucem Willisem i Benem Affleckiem. W tym wariancie znanego nam już schematu nadchodzącej tragedii naszej planecie zagraża asteroida. I nie jest to jakiś pierwszy-lepszy kosmiczny kamyczek, ale olbrzym o powierzchni Teksasu. Czas ucieka, zagłada się zbliża, grupa śmiałków-ekspertów ma tylko kilkanaście dni na przeprowadzenie akcji ratunkowej. Gdy weźmiemy to pod uwagę, deklaracja "Nie chcę przegapić żadnej chwili z Tobą", jaką słyszymy w piosence, nabiera nowego znaczenia. 

Zamiast podsumowania

Na koniec tej szybkiej przebieżki przez popkulturowy Armagedon mała rada. Niczego nie ujmując Majom, podejdźmy do ich przewidywań z uśmiechem. To nam na pewno nie zaszkodzi, a co się naśmiejemy, to nasze. Pamiętajmy o kultowej piosence z "Żywotu Briana" Latającego Cyrku Monty Pythona i popatrzymy na sprawę optymistycznie. Jeśli nie zrobimy tego teraz, to potem może być już za późno.