Po jednej stronie drut kolczasty, armatki wodne, transportery opancerzone, elitarne oddziały policji i wojsko, a po drugiej mężczyźni, kobiety i dzieci z całym dobytkiem w małych plecakach, zmęczeni kilkudniowym marszem i przeprawą przez morze. Ale mam wrażenie, że to Węgrzy przegrywają tę wojnę i odczuwać to będą jeszcze wiele lat.
Jadąc w stronę Roszke przy granicy z Serbią myślałem o dziwnych losach Węgier, dumnego kraju, który był prawdziwym europejskim mocarstwem za czasów Austro-Węgier. Potem jakoś zawsze opowiadali się po złej stronie i kosztowało ich to wiele, nawet bardzo wiele. Węgry straciły chyba najwięcej terytoriów ze wszystkich europejskich krajów. Po I wojnie światowej została im jedna trzecia wcześniejszego obszaru. Wciąż w tym kraju żywe jest wspomnienie Wielkich Węgier, z tym, że to już teraz Rumunia, Słowacja, czy Serbia. Dojeżdżając na miejsce, w oczy rzucają się porzucone poboczu drogi śmieci, a wśród nich śpiwory, butelki, całe plecaki, namioty. Szczególnie widok tych ostatnich wzbudza we mnie smutek. To nie są przedmioty niepotrzebne uchodźcom. To jest ekwipunek wręcz niezbędny. Jeśli je porzucili, widocznie byli do tego zmuszeni. Np. uciekali.
Węgierskie ekipy wciąż uprzątają pobocza dróg. Węgrom bardzo zależy, by po ich stronie było porządnie. Po serbskiej już tak porządnie nie jest. Tam, gdzie byli uchodźcy, cała ziemia zasłana jest butelkami, workami, karimatami. Nie ma gdzie postawić stopy, by się o coś nie potknąć. W Roszke są dwa przejścia graniczne - jedno autostradowe, do którego nie ma dostępu i drugie zwykłe - wyremontowane ostatnio za pieniądze Unii Europejskiej. Przed zamkniętą bramą tego drugiego zebrały się ekipy telewizyjne chyba z całego świata. Są tu Rumuni, Bułgarzy, Rosjanie, Amerykanie, Niemcy, Austriacy, Holendrzy, Słowacy i Polacy, ale nas mało. Na przejście nie da się wejść. Po jego drugiej stronie widać tylko plecy szpaleru węgierskich policjantów.
Jakoś szybko nawiązuje kontakt z Tomasem - dziennikarzem miejscowej telewizji z Segedynu. Jest tu od początku tego exodusu. Wydaje się bardziej zatroskany tym, co się dzieje, niż żądny jakiś sensacji. Zabiera mnie do miejsca, gdzie przez ostatnie tygodnie, po torach kolejowych z Serbii wlewała się fala uchodźców. Po drodze mijamy kolumnę autokarów. Czekają chyba na tych, którym uda się przedrzeć przez granicę, by odwieźć ich z powrotem. Dalej miasteczko namiotów - obóz, jaki widzimy czasami na obrazkach z Afryki. W szczerym polu białe płachty, zbiorniki z wodą, przenośne toalety. Wrażenie?
"Smród, brud i ubóstwo" - tak się kiedyś mówiło i takie jest pierwsze skojarzenie. Polną, wyboista drogą dojeżdżamy do ogrodzenia. Co innego zobaczyć to w telewizji, co innego na własne oczy - kilometry płotu wysokiego na jakieś trzy metry, od strony serbskiej zwoje drutu kolczastego. Na torach, w miejscu gdzie przechodzili uchodźcy, stoi wagon towarowy także otoczony zwojami drutu kolczastego. Na tym drucie to ktoś na Węgrzech zrobił niezły interes. Policjanci rozstawieni są co sto metrów. Nie wierzę własnym oczom. Ta granica ma 175 km długości. 10 policjantów na kilometr, czyli prawie dwa tysiące na całej granicy, a przecież muszą się zmieniać...
Po drugiej stronie kilku jakby spłoszonych, przestraszonych uchodźców. Leżą wprost na ziemi chroniąc się w cieniu drzewek przed prażącym słońcem. Po chwili od serbskiej strony podchodzi były premier Węgier, obecnie przywódca opozycji. Mówi, że się wstydzi, ale nie za Węgrów, tylko za rząd. Że tym ludziom trzeba pomagać, a nie odgradzać się od nich. Mówi, że nie wie jak wróci na Węgry, bo podobnie jak mieszkający w pobliskim Horgos Węgrzy (w większości pracują po węgierskiej stronie) także został odcięty od swojego kraju. Po chwili odchodzi, a młodzi imigranci z nudów wyciągają piłkę i zaczynają się nią bawić. Jednemu idzie to znakomicie. "Mógłby zrobić karierę w niejednym europejskim klubie" - myślę.
Wzdłuż granicy nadjeżdżają motocykle. Każdy ma przyczepioną flagę Izraela. "Jakaś prowokacja czy co?" - okazuje się, że to rzeczywiście Izraelczycy. W swych wypasionych ubraniach, na wypasionych motocyklach przyjechali robić film dokumentalny o wychudzonych Arabach, którzy pieszo uciekają do Europy. Widzę, że zaczęli przez siatkę i druty dyskutować z jakimś uchodźcą. Tamten robi bardzo miłe wrażenie. Siwe włosy spięte w kucyk, "inteligenckie" okulary na nosie, na koszulkę wyciągnięty ładny, drewniany krzyżyk - chrześcijanin. Przypomina mi Klejnot (grany przez Avnera Eisenberga) z filmu "Klejnot Nilu". Równie bezradny i sympatyczny. Mówi, że zostanie tu. Izraelczycy pytają jak długo. Aż otworzą granicę - dzień, tydzień, miesiąc albo rok. Nie mam innej szansy, szansy na życie - mówi. Na odchodnym prosi o trochę wody. Jeden z dziennikarzy schyla się, by podać mu butelkę ze zgrzewki pod wagonem. Węgierski policjant jednak protestuje. To są Węgry - rzuca ironicznie Brytyjczyk.
Następnego dnia postanawiam pojechać na stronę serbską, by porozmawiać z koczującymi tam uchodźcami. Nie jest to łatwe. Jedyne czynne przejście jest w Tompie, około 40 kilometrów od Roszke. Objeżdżam kilkukilometrowy korek TIR-ów. Nie wiem, jak przejdę, bo nie mam paszportu, wizy czy co tam jest potrzebne. Udaje się. Po drugiej stronie kolejka TIR-ów ma 10 kilometrów. Droga jest wąska. Lewym pasem próbują się przedrzeć osobówki. Raz po raz jedziemy na czołówkę. Jestem przerażony. Kurczę, jak ja wrócę? Przez Sobotnicę docieram do autostrady. Wjazdu pilnuje serbska policja. Policjanci są sympatyczni, przepuszczają mnie bez problemów. Mam autostradę do własnej dyspozycji. Przez 17 kilometrów żadnego samochodu. Mogę jechać przodem, tyłem, bokiem, a nawet w poprzek. Surrealistyczne wrażenie.
Dojeżdżam do przejścia. Piękne, nowoczesne, schludne. Serbowie każą zostawić samochód. Dalej pieszo, ale najpierw... odprawa. Odprawa graniczna, żeby przejść 100 metrów dalej do muru - jakiś absurd. Przechodząc na druga stronę, mam dziwne wrażenie - jestem nigdzie. W Serbii już nie, a na Węgrzech jeszcze nie. Ziemia niczyja, a na niej setki uchodźców. Namioty rozstawili wprost na autostradzie, niektórzy śpią na trawie między barierkami. Dzieci bawią się pod rozwieszonym kocem, w namiocie kobieta karmi dziecko rybą z puszki. Największe skupisko przy wozach telewizji. Tam są agregaty i można podładować komórkę. A każdy ma smartfona. Kątem oka łapię "Klejnot Nilu" - jakaś telewizja robi z nim wywiad. Dochodzę do płotu w poprzek autostrady. To bardzo zmyślna i solidna konstrukcja. Pospawane elementy, siatka, na niej blacha, dwa metry wysokości i drut kolczasty na górze. Na drugą stronę (naszą) wypuszczone długie podesty (jak w "płotkach papieskich" tylko o wiele dłuższe). Każdy, kto chciałby przewrócić płot, musiałby wejść na podest i tym samym obciążyć płot i nie pozwolić na jego przewrócenie - sprytne. Koczujący są zmęczeni - to widać.
Od pięciu dni spałem może dwie godziny, nie mamy tu wody, jedzenia, wielu ludzi jest chorych, wielu odniosło rany w czasie wędrówki, jesteśmy pogryzieni przez insekty. W dzień jest gorąco, a w nocy zimno. Dzisiaj przemarzłem do kości. Nie dało się spać - skarży się młody Syryjczyk. Kiedy rozmawiamy, ktoś próbuje poderwać koczujących do jakiejś akcji. Skandują "open, open". Na tekturze wypisali hasło: "Mircle help the Syrian". Miało być chyba Merkel, a wyszło prawie "miracle" - "Cud pomóż Syryjczykom". Podchodzę do mojego "Klejnotu". Ciekaw jestem, czy dalej chce koczować. Mówi, że boi się iść do Chorwacji, bo tam są miny. Jak otworzą tę granicę za rok, to ja tu będę - podkreśla.
Pytam, czy chciałby jechać do Polski. Polska to wspaniały kraj - chce być miły. Po chwili dodaje jednak: "ale ja nic nie wiem o Polsce". Jego marzeniem są Niemcy. Był tam 20 lat temu i zakochał się - twierdzi. W Niemczech mamy przyjaciół, rodziny, a w Polsce nie znam nikogo - mówi młody chłopak. Świetnie mówi po angielsku. Pyta kiedy otworzą granicę, co z nimi będzie, gdzie jest woda. Odpowiadam, że nie wiem. Jak to nie wiesz, przecież jesteś dziennikarzem - irytuje się. W Syrii została jego rodzina. Jak dotrze do Niemiec, to ją sprowadzi. Wędruje z małą siostrą i dla niej potrzebuje wodę. W Syrii nie ma czego szukać. Jego przyjaciele zginęli, dom przestał istnieć. Szedłem pięć dni, żeby teraz utknąć w tym gównie - mówi. "Wstydź się Europo, wstydź".
Kiedy wracałem, zabrali się ze mną dwaj chłopcy. Serbski policjant jednak ich zatrzymał. Dokąd? Do toalety. Tu macie - odpowiada pokazując na toi toie. Są przepełnione - mówią. Znacie zasady. Z normalnych toalet mogą korzystać tylko kobiety i dzieci - odpowiada policjant. Żeby wrócić do auta, znów odprawa. Jakby po przejściu tych 200 metrów coś mogło się zmienić.
W drodze powrotnej (żeby pokonać dwa metry na stronę węgierską, znów muszę objechać prawie sto kilometrów) dowiaduję się, że na sąsiednim przejściu imigranci zaatakowali policję. Nie wierzę. Dwa unoszące się w powietrzu śmigłowce i sznury policyjnych wozów po obu stronach drogi szybko upewniają mnie, że to prawda. Policjantów są setki. Do tego armatki wodne, gaz, wozy opancerzone. Co potrafi świetnie wyposażona i wyszkolona policja węgierska przekonałem się kilka lat temu w Budapeszcie. Dla nich opanowanie "naszych" marszów 11 listopada, to byłaby kaszka z mleczkiem. Zaskakuje mnie jednak widok nowej formacji. Mają na plecach napis TEK. Świetne uzbrojenie, wyposażenie nieustępujące najbardziej elitarnym jednostkom policji na świecie. A przecież Węgry to nie jest najbogatsze państwo. Państwo policyjne to takie, w którym policjant zarabia więcej, niż nauczyciel - przypominają mi się słowa wodza rewolucji Lenina. Ci to chyba zarabiają 10 razy więcej.
Niektórzy dziennikarze wyciągnęli kaski i maski przeciwgazowe. Ja mam krótkie spodenki i mikrofon - musi wystarczyć. Widzę, jak prowadzą pierwszych rannych - to jeszcze dziewczynki. Po chwili jakiś facet leży na płachcie przed karetką. Nie ma butów. Facet z obandażowaną głową ma mikrofon w ręku. To musi być jakiś dziennikarz - myślę. Dopiero później dowiedziałem się, że to kolega z TVP Info. Opatrują też kilku policjantów. Śmieją się i palą papierosy. Jest gorąco. Dosłownie i w przenośni. Latają kamienie i drągi. W powietrzu unosi się gaz i czarny dym. Po godzinie jest jednak po wszystkim. Dumny rzecznik węgierskiego rządu wychodzi do dziennikarzy i mówi o heroicznej postawie policjantów. Mówi, że uchodźcy byli agresywni i używali dzieci, jako żywych tarcz.
Późnym wieczorem docieram do Segedynu. Idę coś zjeść, od rana nie było na to szans. A tu szok! W mieście wielka zabawa - jakieś święto. Wielki plac przez katedrą zastawiony setkami piwo-ławek. Wszystkie pełne. Leje się wino, ustawione wokół grille pracują pełna parą. Na dwóch scenach występy. Są tu tysiące ludzi, dla których to, co dzieje się zaledwie kilkanaście kilometrów dalej, nie ma większego znaczenia.
Następnego dnia jadę na przejście. Węgrzy postarali się. Przez noc ustawili w poprzek równie solidne ogrodzenie, jak to na przejściu autostradowym. Teraz nikt się nie przedrze. Rząd zapowiada, że przejście będzie zamknięte przez miesiąc. Chce stawiać kolejne płoty wzdłuż granicy z Rumunią i Chorwacją. Przed wyjazdem tankuję na zupełnie pustej stacji przy autostradzie. Nie macie tu teraz interesu? - zagaduję. Tak. Ale przynajmniej jest spokój i porządek. Przez ostatnie trzy tygodnie siedziała tu mafia. Było niebezpiecznie - mówi jeden z pracowników. Drogo was będzie ten spokój i porządek kosztował - myślę kierując auto w stronę stolicy tego dumnego kraju. Kiedyś imperium.
Maciej Pałahicki