Jest taka scena w filmie Monty Pythonów, w której na drodze króla Artura stają dziwni rycerze. Ich bronią nie jest miecz lecz słowo. Wykrzykują absurdalne "Ni", walcząc na śmierć i życie. Nic dziwnego, że w kontakcie z prawdziwym spiżem tracą kończynę za kończyną. Nawet będąc tułowiem zapewniają, że to jedynie draśnięcie. Tak walczy premier Boris Johnson, a jego strategią jest brexit za wszelką cenę - mantra, która ma załatwić wszystko i wszystkich. Wczoraj Sąd Najwyższy w Londynie unieważnił jego decyzję o zawieszaniu parlamentu. Johnson zapewnia, że ją uszanuje, ale się z nią nie zgadza. Tak zaczyna się kolejny odcinek politycznego Monty Pythona.
Sąd Najwyższy ustalił, że zawieszenie parlamentu powstrzymało posłów Izby Gmin i Lordów przed tym, co jest ich kluczową rolą - debatowaniem. Werdykt sądu nie dotyczył samego brexitu, a jedynie mechanizmu, w jakim powinno funkcjonować państwo. Oto jedenastu najbardziej doświadczonych sędziów jednomyślnie zablokowało rząd, który chciał wyprowadzić w pole demokratycznie wybraną Izbę Gmin. Trójpodział władzy został zachowany. Oczywiście, że za kulisami tej decyzji krył się brexit, nie śmiał jednak wyjść na scenę. Jest ona znacznie ważniejsza niż ucieczka Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Dotyczy bowiem fundamentalnych zasad demokracji, które zawsze powinny być nadrzędne.
Przecięty Brytyjczyk nie zrozumie tego niuansu, a zwolennicy brexitu dostrzegą w werdykcie sądu próbę odebrania broni szlachetnemu rycerzowi, który nie bacząc na przeciwności losu stara się zrealizować wynik referendum. W tym kontekście Johnson staje po stronie ludu, sprytnie wypychając go do pojedynku z parlamentem. To oczywiście miraż i to chodzi rządowi, by przedstawiać brexit, jako konflikt między parlamentem a elektoratem. Cokolwiek się nie stanie, Johnson będzie niewinny. Zgarnie oklaski za wygraną, a z porażki nikt go nie rozliczy. Ale czasami wypowiadanie magicznego słowa nie wystarcza i sypią się kończyny. Wczoraj Sąd Najwyższy zredukował premiera do tułowia, choć łaskawie zostawił mu głowę.
Premier powinien jej użyć, ale kategorycznie nie zgadza się z decyzją sędziów. Jak oświadczył, zamierza kontynuować swą strategię brexitową i wyprowadzić Wielką Brytanię ze Wspólnoty z końcem października. Nie wiadomo, jak to zrobi, bo musiałby wcześniej ratyfikować umowę zawartą z Brukselą - swoją lub jego poprzedniczki, Theresy May. Nic nie wskazuje na to, że negocjacje z Brukselą kwitną jak bukiet żonkili. Wręcz przeciwnie. Nawet szef komisji europejskiej Jean Calude Juncker upomniał Jonsona, by nie udawał, że z kimkolwiek negocjuje. Ten błędny rycerz brexitu walczy nie tylko pochopnie rzuconym słowem. Obdarzony jest także zbyt wybujałą wyobraźnią. Dowiódł tego wielokrotnie będąc dziennikarzem, gdy mijał się z prawdą.
Brexit doprowadził Wielką Brytanię do temperatury wrzenia. Werdykt Sądu Najwyższego dodał do tego trzęsienie ziemi. To decyzja historyczna, która traktowana będzie w przyszłości jak ważny precedens. Podkreśla, że jurysdykcja gotowa jest przyciąć władzy paznokcie, jeśli ta spróbuje ominąć prawo. I nie ważne, w jakie słowa to ubierze. Izba Gmin i Lordów prawo ustala, a sędziowie pilnują, by było przez polityków właściwe interpretowane. Taka ich praca. Jeśli ktoś taki jak Boris Johnson się zagalopuje, niechybnie spadnie z konia.
Premier wciąż trzyma się w siodle, a sam z niego nie zsiądzie. Sytuacja jest patowa. Priorytetem pozostaje bowiem unikniecie twardego brexitu, bez umowy zawartej z Brukselą. Nikt nie odważy się zgłosić przeciwko Johnsonowi wotum nieufności, bo to sprowadziłoby wybory w trybie przedterminowym. Właściwa chronologia jest tu wszystkim. Najpierw musi nastąpić wykluczenie twardego brexitu - a to oznacza trzy rzeczy: wystąpienie do Brukseli z wnioskiem, uzyskanie jej zgody i akceptację odroczenia w Izbie Gmin. Dopiero potem przyszłaby kolej na urny wyborcze. Nigdy wcześniej brytyjska polityka nie była tak linearna. Nie da się poruszać inaczej na polu minowym.