Przez lata, politycy PiS, przekonywali Polaków, że tylko wielkie międzynarodowe śledztwo, prowadzone przez równie wielką międzynarodową komisję jest w stanie wyjaśnić przyczyny i przebieg tragedii smoleńskiej. Jeszcze w kampanii wyborczej 3 - 4 miesiące temu Beata Szydło mówiła: "powinna być powołana międzynarodowa komisja, która wyjaśni katastrofę smoleńską. Powinien być do Polski sprowadzony wrak. Polskie państwo powinno zrobić wszystko, żeby wyjaśnić katastrofę smoleńską". Dziś nie ma ani wraku, ani międzynarodowej komisji. Są za to jasno sformułowanie tezy, które podkomisja Antoniego Macierewicza ma udowodnić Polsce i światu.
Powiedzmy sobie szczerze. Na sprowadzenie wraku i czarnych skrzynek, rząd Beaty Szydło ma dokładnie taki sam (czyli właściwie żaden) wpływ, jak miały rządy Tuska i Kopacz. Tyle, że wtedy słyszeliśmy głośno i twardo formułowane żądania, by rząd stanął na głowie, wprzągł Unię Europejską, NATO, Stany Zjednoczone i ONZ w proces odzyskiwania polskiej własności. Czy zauważyli Państwo, by ci, którzy te żądania przez lata stawiali, natychmiast po przejęciu władzy zaczęli realizować swe niedawne postulaty? By ruszyli do Brukseli, Waszyngtonu, Nowego Jorku z apelami o umiędzynarodowienie śledztwa i polskich żądań? By choćby spróbowali sprowadzić do badania i śledztwa przedstawicieli którejkolwiek z krajowych czy międzynarodowych komisji badania wypadków lotniczych? A być może postarali się zbudować komisję "ekumeniczną". W której ścierałyby się różne opinie i rację. By sformowali ciało, z którego werdyktem trudno byłoby komukolwiek polemizować.
Zamiast tego, mamy podkomisję złożoną w dużej mierze z badaczy, którzy nie wsławili się nigdzie w świecie badaniem katastrof lotniczych (wyjątkiem jest jeden z zagranicznych ekspertów), za to, ruszających do prac z tezami i przekonaniami, które już dawni sformułowali, a komisja ma za zadanie je udowodnić. W dodatku powołujący ja politycy, nawet w chwili, gdy konstytuują komisję, nie kryją swego przeświadczenia, że wszystkie dotychczasowe badania były jednym wielkim kłamstwem i że już na starcie prac komisji, doskonale wiadomo, co tak naprawdę się w Smoleńsku wydarzyło.
Przy okazji powołania komisji Antoni Macierewicz obwieścił światu, że odkrył, iż w MON "zniszczono podstawowe fakty i dowody" dotyczące 10 kwietnia. Dwa dni później okazało się, że tym podstawowym dowodem jest Dziennik Działania Dyżurnych Służb Operacyjnych. Nie będę udawał, że wiem doskonale, co się w takim dzienniku zapisuje. Czytam - a pisze to człowiek, który dzienniki takie sporządzał, że "w dniu katastrofy zapisy dotyczyły głównie chronologicznych sentencji powiadamiania przełożonych i przedstawicieli władzy o katastrofie w ramach istniejącego schematu powiadamiania. Cała Służba Dyżurna wiadomości na temat katastrofy zdobywała głównie z mediów i nic szczególnego w zniszczonym dokumencie nie było, bo być nie mogło. Żadne tajne czy mniej tajne służby nie informowały nas o katastrofie, bo nie miały takiego obowiązku". Czy dobrze się stało, że ów dziennik został zniszczony - oczywiście nie. Choćby z punktu widzenia historyczno-archiwalnej wrażliwości, ktoś, kto wydał decyzję, o przemieleniu dokumentu z 10.04 wykazał się małą odpowiedzialnością. Ale zachodzę w głowę, jakiż to dowód na wybuch, zamach czy jakiekolwiek inne przyczyny katastrofy mogły się w nim znaleźć.
Tymczasem dla wielu, fakt zniszczenia dziennika, urósł już do rangi kluczowego dowodu na to, że armia wiedziała o zamachu, że wiedza ta została zapisana w dzienniku, który potem zniszczono, a protokół zniszczenia zostawiono Antoniemu Macierewiczowi na pamiątkę. Hm..., ileż to ja już takich twardych dowodów widziałem. Dowodem na zamach i jego ukrywanie miały być i sztuczna mgła, i fatalnie sporządzone protokoły sekcji zwłok, i ślady trotylu, i trzy osoby, które przeżyły.... Gdy okazywały się one nieprawdą, wychodziło na jaw, że nie mają nic wspólnego z zamachem, albo dają się tłumaczyć bardziej racjonalnie - natychmiast o nich zapominano i szukano kolejnych. Dziś twardym dowodem jest zniszczony dziennik, jutro być może, gdy jakimś trafem okaże się, że nic w nim nie było istotnego - znajdzie się dowód kolejny i tylko wciąż nie mogę usłyszeć od wyznawców teorii zamachu jak to się stało, że Tupolew znalazł się na kilometr przed pasem poniżej jego poziomu, dlaczego piloci zdecydowali się zejść we mgle poniżej wysokości decyzji, dlaczego samolot schodził z prędkością, która uniemożliwiała szybkie odejście, dlaczego - mimo braku ILS - używali automatycznego pilota i dlaczego wszystkie te, oczywiste z punktu widzenia techniki pilotażu fundamentalne błędy, nie mogły doprowadzić do "zwykłej" katastrofy lotniczej.