Przez kilka lat w Polsce nie mówiło się o niej w ogóle, choć to bez wątpienia jedna z najgłośniejszych i najważniejszych bitew z udziałem polskich żołnierzy. Właśnie mija dokładnie 20 lat od słynnej na całym świecie obrony City Hall, czyli ratusza w Karbali w Iraku. Polski oddział, który jechał do tego kraju w zupełnie innym celu, obronił wtedy budynek przed przejęciem go przez miejscowych rebeliantów. 6 kwietnia 2004 roku zakończyła się ta trwająca prawie cztery doby walka. Z jej głównodowodzącym, pułkownikiem Grzegorzem Kaliciakiem, obecnie dowódcą 15 Brygady Zmechanizowanej, rozmawiał nasz dziennikarz Mateusz Chłystun.
Obrona ratusza w Karbali to największa bitwa z udziałem polskich żołnierzy po II wojnie światowej. Nasi rodacy musieli stawić czoła rebeliantom z tzw. Armii Mahdiego i bojownikom z Al-kaidy, którzy próbowali uderzać głównie w nocy, w obawie przed zbrojną przewagą obrońców. Polacy - choć skrajnie wyczerpani - bez prowiantu, z kończącą się amunicją - ani przez chwilę nie zamierzali się poddać. Polski żołnierz nigdy się nie poddaje - mówi nam dziś dowodzący tamtą akcją.
Pułkownik Grzegorz Kaliciak nie ma wątpliwości, że jemu i jego ludziom udało się przetrwać dzięki dobremu wyszkoleniu przed wyjazdem na zagraniczną misję, ale nie tylko. Przetrwaliśmy tylko dzięki wzajemnemu zaufaniu - kwituje krótko dowódca i zaznacza, że mimo upływu czasu, wydarzenia sprzed 20 lat często wracają do niego i do jego ludzi w myślach.
(***)
Mateusz Chłystun: Dwie dekady. Jedni powiedzą szmat czasu, inni powiedzą że minęło, jak z bicza strzeli. Panu jak minęły te lata?
Pułkownik Grzegorz Kaliciak: No powiem szczerze, że dokładnie tak jak pan wspomniał. Jak z bicza strzelił, ponieważ nie wiem jak to się stało, a rzeczywiście już minęło 20 lat. Pamiętam ten dzień, kiedy tam jechaliśmy. Ja jeszcze jako młody kapitan i to była moja pierwsza misja poza granicami kraju. Czas płynie tak samo, bo doba ma zawsze 24 godziny, a tutaj proszę - no przyspieszył niesamowicie. Tak to już jest w życiu, że wydaje nam się, że mamy na wszystko czas, a tu niestety - czas upływa bardzo szybko, na to nie mamy wpływu.
Dzisiaj jak pan wspomina tamte wydarzenia, które 20 lat temu stały się głośne na cały świat, choć też nie od razu. Bardziej w charakterze przygody czy bardziej ekstremalnego, trudnego zadania?
Nie traktowałbym tego jako przygody, ale też nie powiem, że jechaliśmy tam od razu wykonywać zadania. To, z czym się zetknęliśmy w Iraku, nas wszystkich zaskoczyło. W 2003 roku, kiedy rozpoczęliśmy szkolenie, a wyjechaliśmy w styczniu 2004 roku, jechaliśmy tam z misją pomocy humanitarnej, z myślą pomocy w odbudowie, w zabezpieczeniu dla Iraku. Scenariusze - jak to zwykle bywa - życie napisze po swojemu. Można sobie swój scenariusz ułożyć, swój plan napisać, a życie i tak napisze swój. Właśnie w taki sposób moi żołnierze znaleźli się tam ze mną. Nie mogę mówić, że ja tylko się znalazłem, ale ja wraz z żołnierzami. Bez moich żołnierzy tak naprawdę nic bym tam nie wskórał, dobrze o tym wiemy. Instytucja wojskowa to przede wszystkim drużyna, pluton, kompania, batalion - hierarchicznie i to jest zespół ludzi, którzy tworzymy. Nasz zespół, moja kompania rozpoznawcza znalazła się w tym ogniu walki, my tego wcale nie chcieliśmy. Tak naprawdę myśleliśmy, że będziemy realizowali tam inne zadania i początek był faktycznie taki jak zakładał scenariusz. Wylądowaliśmy w tym Iraku, najpierw w Kuwejcie, potem przyjechaliśmy na kołach do Bagdadu i dalej już transportem kołowym, na kierunki camp Babilon i Karbala. Początek faktycznie to były "białe niedziele", czyli pomoc humanitarna, pomoc medyczna, transporty czyli konwoje logistyczne, konwoje personalne, no ale niestety - wybory, które tam trwały, walka religijna w tle...
To nie my na początku byliśmy celem. Celem były tam te relacje między Irakijczykami, no a my w środku, w tym wszystkim. Chcąc nie chcąc musieliśmy się znaleźć w ogniu walki.
Dzisiaj ma pan kontakt z zespołem, z którym pan wtedy był na miejscu?
Tak, na pewno się spotykamy gdzieś tam w służbie, mijamy się. Bardzo duża grupa ludzi już niestety odeszła do tak zwanego cywila, do rezerwy. Część z moich żołnierzy zrezygnowała bardzo szybko po misji. Myślę że to było związane, nie chciałbym tego nazwać PTSD, bo absolutnie nie było tak, że większość miała ten zespół. O dwóch przypadkach wiem, natomiast pozostali - myślę, że stwierdzili, że zrobiliśmy swoje dla ojczyzny, już więcej nie chcemy. Głęboko w psychice te wydarzenia gdzieś tam utkwiły, ale zdecydowana większość dosłużyła do emerytury. Choć my żołnierze, nie mówimy o emeryturze. Mówimy, że odchodzimy do rezerwy i funkcjonujemy w rezerwie. Na 15-lecie obrony spotkałem się z grupą ludzi i teraz na 20-lecie. W Gorzowie Wielkopolskim, wojewoda lubuski zorganizował takie spotkanie. W większości byliśmy z Ziemi Lubuskiej wyjeżdżając na tę misję. Dokładnie 17. Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej. Trzeba jednak wspomnieć, że ze mną w Kompanii rozpoznawczej służyli żołnierze z różnych jednostek z całej Polski, to byli żołnierze z jednostek powietrznodesantowych, z Dęblina, z Bielska-Białej, to byli żołnierze też pododdziałów logistycznych.
Panie pułkowniku, abstrahując na chwilę od spraw wojskowych, od wykonywania zadań. Czego tamte wydarzenia nauczyły pana jako człowieka? Również o ludziach, z którymi pan był wtedy?
Bardzo jestem wdzięczny swoim żołnierzom za to, co realizowali. Uważam, że dzięki moim żołnierzom, dzięki temu w jaki sposób oni odpowiedzialnie do tego podeszli, udało nam się to wszystko wykonać w taki sposób, że skończyło się pozytywnie dla nas wszystkich. Karbala, ale też wydarzenia z późniejszych misji, pokazały mi, jak wiele zależy od wyszkolenia. Jest takie wojskowe przysłowie i ono się sprawdza - im więcej potu wylanego na poligonie, tym mniej krwi w walce. Będąc tam na dachu City Hall, gdybym musiał podejmować każdą decyzję osobiście, to nie wykonalibyśmy tego zadania. Gdybym nie zaufał swoim żołnierzom w 100 proc., to również nie wykonalibyśmy tego zadania. Każde otwarcie ognia - musieliby pytać mnie o zgodę. Czyli załóżmy - (była to obrona dookrężna) jeżeli w danym sektorze pojawiłby się przeciwnik, to oni by musieli się mnie pytać o zgodę na otwarcie. Powiedziałem wtedy, że każdy w swoim sektorze ma prawo użycia broni po własnym namyśle i po własnej decyzji i ocenie sytuacji.
Ich ocena była naprawdę trafna. Pamiętajmy, że żołnierz polski bardzo analizuje sytuację, kiedy ma strzelać - w tym przypadku do rebeliantów. Ci rebelianci nawet nie nosili mundurów, oni byli po prostu przebrani w tradycyjne stroje - galabije - i nosili broń. Tylko tym się różnili od cywilów. Trzeba było być naprawdę dobrym obserwatorem, dobrze to wszystko analizować, żeby nie strzelać do niewinnych ludzi. Moi żołnierze podejmowali bardzo trafne decyzje. Dzięki temu zatrzymaliśmy tych rebeliantów.
O tym zawsze wspominam, bo to mi utkwiło w pamięci. Właśnie na City Hall, jeden z moich szeregowych - dokładnie to był żołnierz z 10 Brygady ze Świętoszowa - zobaczył antenę. Mieliśmy antenę z wozu łączności, utrzymywaliśmy łączność i ta antena była dosyć wysoka. On mówi do mnie: pani kapitanie, jeżeli mamy stąd nie wrócić, to powieśmy tą biało-czerwoną flagę (na antenie -red.), bo tę flagę mieliśmy trochę niżej powieszoną. Mówię mu: słuchaj, ale jeśli powiesimy tam flagę, to ona będzie markerem, oni mogą do nas strzelać. Odpowiedział mi: panie kapitanie, jak ja mam zginąć, to ja chcę zginąć pod polską flagą. Powiem szczerze, są takie rzeczy i słowa, które w pamięci pozostają. My faktycznie tę flagę powiesiliśmy i niejednokrotnie widać ją na zdjęciach z Karbali.