Gdybyśmy to my byli u władzy, polska sieć autostrad liczyłaby więcej kilometrów niż niemiecka, a dni słonecznych mielibyśmy więcej niż Hiszpania. Gdybyśmy to my mieli władzę, to poziom bezrobocia mieściłby się w granicach błędu statystycznego, a przestępczość obywatele znaliby jedynie z podręczników historii. Gdybyśmy to my byli u władzy, Polska miałaby tyle gazu ziemnego, że Gazprom dawno poszedłby z torbami. A propos Rosji, to gdybyśmy tylko byli u władzy, to nie byłoby rosyjskiej okupacji Krymu i kryzysu ukraińskiego, bo Moskwa tak drżałaby przed naszą potęgą, że czym prędzej ogłosiłaby neutralność, a swoje czołgi i rakiety przerobiła na metalowe matrioszki z pacyfkami zawieszonymi na szyi…
"Gdybyśmy to my mieli władzę" to najczęściej powtarzane zdanie przez naszą opozycję. Po nim następuje litania deklaracji bardziej (to rzadkość) lub mniej (tak jest najczęściej) mających kontakt z rzeczywistością. Rozumiem, że kampania wyborcza rządzi się swoimi prawami, ale głęboko zastanawia mnie poziom populizmu, jaki serwują nam poważni, zdawałoby się, liderzy partyjni. Na moje oko po prostu nie mają cienia nadziei na to, że kiedykolwiek faktycznie dojdą do władzy i społeczeństwo zacznie rozliczać ich z głupot, które obecnie wygadują. Może taką narrację wymusza obecność w kampanii wynalazków typu Janusz Korwin-Mikke, który nie od parady nazywany jest populistą dla frustratów z dyplomami? Jego recepty sprawiają wrażenie spójnych, choć nieszablonowych. Pies jest pogrzebany w tym, że tylko sprawiają wrażenie, a pan Korwin-Mikke konsekwentnie zdaje się podążać za swoją maksymą, że "ludzkość tak ogłupiała, że dowolną bzdurę można im wcisnąć". Inni widać też w to uwierzyli.
Niewiele przesadziłem na początku tekstu podając nieco jaskrawe przykłady obrazujące to, co nam obiecują partie opozycyjne. Zasada jest prosta - im mniejsze szanse na pierwsze miejsce na wyborczym podium, tym większa ilość powtarzanych bzdur. Dlatego dziwi zalew deklaracji oderwanych od rzeczywistości, jakie słyszymy z ust reprezentantów PiS-u, czyli partii, która, przynajmniej oficjalnie, liczy na wygranie wyborów. "Gdybyśmy tylko mieli wpływ...", "Gdyby nie ten rząd...", "Gdyby nie tragedia smoleńska" z kończącym wszystkie dyskusje i kultowym już stwierdzeniem: "To wina Tuska!".
Wyborca prawicy mógłby w tych deklaracjach PiS-u poczuć się mocno zagubiony, gdyby nie jasne światło prezesa Kaczyńskiego. Tu nie ma wątpliwości - gdy tylko on zostanie premierem, Polska dogoni Stany Zjednoczone, a przynajmniej Koreę. Rzecz jasna tę Południową, chociaż prezes Kaczyński nigdy nie był drobiazgowy i pomyłkę w tej materii trzeba wziąć pod uwagę. Północna, Południowa... co za różnica, wszak nikt nie będzie nam wmawiał, że białe jest białe a czarne jest czarne. Prezes Kaczyński nie ma czasu na szczegóły, bo głowę ma zapewne zajętą ważniejszymi rzeczami niż polityka zagraniczna. Dowodem tego chociażby ostatnia debata parlamentarna właśnie na temat polskiej polityki zagranicznej, w dużej mierze poświęconej sytuacji na Ukrainie, na którą prezes Kaczyński nie znalazł czasu. Wolał pojechać do Pułtuska, niż słuchać premiera Tuska.
Na dodatek prezes PiS zdaje się akceptować infantylne i ośmieszające wypowiedzi polityków z jego obozu w stylu tej, jaką usłyszeć można było z ust Andrzeja Urbańskiego sugerującego, że gdyby żył Lech Kaczyński, to nie byłoby ofiar na Majdanie. W sukurs Urbańskiemu idzie Anna Fotyga, wprost stwierdzająca, że nie doszłoby do aneksji Krymu! No ręce opadają! Dlaczego PiS nie reaguje na takie kosmiczne teorie? Czy przysłonięciu tych bzdur miała służyć kontrowersyjna wypowiedź posłanki Krystyny Pawłowicz, która nazwała Władysława Bartoszewskiego, więźnia Auschwitz i żołnierza Armii Krajowej "pastuchem słabej klasy", a o spocie z jego udziałem mówi, że "siedzi w fotelu jak przed egzekucją na krześle elektrycznym"? Gdzie są granice już nie populizmu, ale zwykłego chamstwa?
"Gdybyśmy to my byli u władzy..." to magiczna formuła, która często przysłania brak spójnej koncepcji mającej rozwiązać określony problem. To słowa, które mają brzmieć poważnie, a często rażą niekompetencją i zapewne wbrew intencją autorów - rozweselają. Jestem jednak przekonany, że ich autorzy nie doceniają narodu polskiego. Od czasów Stana Tymińskiego i jego słynnej, tajemniczej teczki, minęło już 25 lat i od tego czasu nasze społeczeństwo zdołało się w dużej mierze uodpornić na "złote recepty". Polski wyborca oczekuje dziś czegoś więcej - zdrowego rozsądku i trzeźwego osądu w sytuacjach, które wymagają przemyślanej reakcji. Czy to naprawdę tak wiele?