Głowa, dwie ręce i nogi. Kilkadziesiąt kilogramów mięsa z kością. Tak wygląda człowiek. Powinniśmy być podobni, a przecież tak nie jest. Wystarczy spojrzeć wokół, by się przekonać, jak zaznaczamy swoją odrębność. Szukamy własnego stylu – nosimy biżuterię i tatuaże, twarz wyretuszowana makijażem coraz częściej zastępuje tę prawdziwą. Pielęgnując siebie, oddaliliśmy się od zbiorowego wizerunku homo sapiens. Jesteśmy coraz bardziej atrakcyjni, ale staliśmy się opakowaniem. Nie zrozumcie mnie źle - pochwalam indywidualizm. Nie pociąga mnie jednak fotografowanie kartonowych pudeł.
Fotografia porządkuje chaos i stoi na straży prawd uniwersalnych. W nieznanym przynosi wiedzę, a w tym co znajome tajemnicę. Przyjrzyjmy się obiektywem człowiekowi. Dlaczego jego obecność w kadrze generalnie zmienia treść fotografii, nawet jeśli pojawia się gościnnie? Nie musimy widzieć jego twarzy ani znać tożsamości. Wystarczy, że jest chociażby cieniem lub śladem pozostawionym na mokrej plaży. Obecność człowieka na zdjęciu ma coś z metafizyki. Z pustego krajobrazu uczyni dramat, a z martwej natury życie. Zimną abstrakcję zmienia w opowieść, a portret w lekcję ewolucji. Tak, fotografowanie człowieka jest zajęciem metafizycznym.
Lubię żyć w stadzie. Cenię jego energię i bezpieczeństwo. Ale gdy fotografuję innych, nie interesują mnie wspólnie przeżyte chwile. Tym sycę się bez aparatu. Gdy celuję obiektywem w czyjaś twarz, szukam wspólnego mianownika, który potwierdzi tezę, że przed milionami lat zaczynaliśmy razem. Wspólnie wypełzliśmy z morza, by na lądzie dochodzić do pionu. Razem też dorastamy w zwariowanym świecie, i razem utrzymujemy jako taki poziom. Moje portrety często spotykają się z krytyką. Ludzie ponoć wyglądają na nich inaczej niż w rzeczywistości. Nie podobają się sobie. Te komentarze nie ranią. Są jedynie dowodem na to, że fotografuję stado.
Lubię oglądać zdjęcia, które powstały w różnych okresach historii. Datę ich powstania zdradza zazwyczaj ubiór człowieka lub wystrój wnętrza gdzie wyzwolono migawkę. Na fotografiach rozwija się architektura i pojawiają się co raz bardziej nowoczesne samochody. Zmieniają się też pory roku. Jedno pozostaje to samo: prawdziwe oblicze człowieka. Ono nie ulega zmianie, nawet jeśli fryzury fotografowanych ewoluują jak u Darwina. Kolczyki w nosie i uszach nie zmienią niczego. Minęły dziesiątki tysięcy lat, a my zachowaliśmy twarz. Jeśli udaje mi się uchwycić tę krótką wieczność, wiem że poznaję człowieka.
Fotografując drugą osobę szukam potwierdzenia, że jest częścią mnie, tak jak ja należę do niej. Bez względu na jej wiek czy płeć. Poruszam się również ponad fizycznymi granicami i narodowością. Nie chce pisać o zaufaniu miedzy fotografującym a fotografowanym, bo to prawda oczywista. Zresztą z bliska robię zdjęcia wyłącznie znajomym - obcy nie pozwoliłby na tak inwazyjne spojrzenie obiektywu. Moje zdjęcia ludzi powstają instynktownie. Nie poprzedzają ich długie przygotowania i rozmowy. Nagle czuje zew tej najstarszej wspólnoty i poddaje mu się bez reszty. Nie zadaje pytań, nie szukam odpowiedzi. Moi bohaterowie o tym nie wiedzą. Widzą tylko produkt końcowy.
Wdzięczny jestem za to, że pozwalają mi się prześwietlać w ten sposób (poczucie wdzięczności jest obecnie towarem deficytowym i to nie tylko w fotografii). Spoglądam wtedy na homo sapiens z perspektywy Księżyca. On zawsze pozostaje sobą, nawet po tej niewidocznej stronie. Tak samo jest z człowiekiem - bezsprzecznie należy do kosmosu, ale na własnych zasadach bawi się w życie. Dla jednych to partia szachów, dla innych ruletka. Jedno jest pewne: jesteśmy z pajęczyny i jesteśmy z żelaza. Na pewno nie z kartonu. To też jest wypisane na twarzy człowieka.