Prezydent USA Donald Trump /SHAWN THEW /PAP/EPA

Nie wiem, czy relacje Donalda Trumpa z Rosjanami są demonizowane, czy są to słuszne ostrzeżenia. Nie wiem, czy wie, co mówi ... ktokolwiek, kto się w Polsce na ten temat wypowiada. Gołym okiem widać jednak jedno: Trump natrafił na potężną grupę oporu, potężne lobby przeciwników. Składają się nań politycy zarówno z ramienia Demokratów, jak Republikanów oraz gros wpływowych mediów. A jako że dziennikarze w Polsce mają w większości poglądy zbliżone do liberalnych żurnalistów za Oceanem, obraz politycznej sytuacji w Ameryce jest mocno zniekształcony. Zresztą nie o "poglądy" tu chodzi, to słowo jest na wyrost, bo oznaczałoby jakąś głębszą refleksję, racjonalną analizę, a tu mamy do czynienia raczej z sympatiami, emocjami i zwykłą modą. Może jeszcze obawą przed wychylaniem się, wchodzeniem przed szereg. A ja nie chcę być szeregowym, który ma tylko reagować na komendy,  więc z czystej przekory bronię Donalda Trumpa, a po argumenty sięgam jak zwykle do innych gazet w USA niż amerykańskie odpowiedniki "Gazety Wyborczej". Czytam coś więcej niż partyjne biuletyny globalnego lewactwa. Dla równowagi przeglądam portale sympatyzujące z Donaldem Trumpem, które mają przy okazji często przyklejoną gębę "prorosyjskości". Oczywiście, to może być prawda, ale z drugiej strony myślę sobie, że gdyby ta agenturalna kremlowska robota była tak klarowna i jawna, to świat byłby naprawdę banalnie prosty do "rozkminienia". Zostawiam więc sobie margines na inne wersje i odmienne medialno-polityczne podziały, ryzykując jednocześnie, że i mnie ktoś doklei łatę Putinofila. Co zatem dostrzegam, śledząc przeróżne internetowe witryny w Stanach Zjednoczonych? Zagadkową grę, tajemniczą i fascynującą: rywalizację dwóch ośrodków. Na pewno nie ujrzałbym tego pęknięcia, nie uświadomiłbym sobie, jak bardzo Ameryka jest podzielona, gdybym czerpał informacje oraz czytał komentarze wyłącznie z proobamowskiego źródła. Pozwolę więc sobie na odmienny punkt widzenia, wynikający z innego zestawu doniesień. Układam puzzle, dopasowując kawałek do kawałka, sprawdzając po wielokroć, czy łączą się brzegi. Zacznę od Zachodniego Brzegu na Bliskim Wschodzie i sprawy, która może wydać się drobna, acz według mnie jest symptomatyczna. Pokazuje, bowiem, jak łatwo jest oskarżać prezydenta USA Donalda Trumpa, nie biorąc pod uwagę trudności, z którymi musi się mierzyć. Refrenem jest tu fraza "Deep State" czyli "Głębokie Państwo".                     

Przypomnę, że prezydent Donald Trump wybiera się niedługo w długą i bardzo ambitną podróż dyplomatyczną. Pisałem o niej wcześniej dostrzegając, że jej agenda ma poza stricte politycznym i ekonomicznym także bardzo istotny aspekt religijny. Chciałbym zatrzymać się na chwilę na bliskowschodnim elemencie. Otóż Trump obiecał Izraelczykom, że przeniesie ambasadę USA do Jerozolimy, ale ostatnie spekulacje dyplomatyczne pokazały, dlaczego tak trudno mu było to zrobić. W poniedziałek gazeta "Times of Israel" poinformowała, że utknęły rozmowy między amerykańskimi i izraelskimi władzami w sprawie zbliżającej się wizyty Trumpa przed Ścianą Płaczu - najświętszym miejscem w judaizmie. Stało się to, gdy "wysoki amerykański urzędnik" stwierdził, że obszar ten nie znajduje się pod izraelską kontrolą i jest częścią Zachodniego Brzegu. Jest to oficjalne stanowisko administracji Prezydenta Baracka Obamy i rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 2334. Był to nieprzyjazny gest wobec Izraela na koniec kadencji Obamy. Administracja Trumpa nie zgadza się z tym punktem widzenia. Kim jest ten cytowany "amerykański urzędnik"? Izraelski dziennik Ha'aretz zidentyfikował go jako "dyplomatę z konsulatu USA w Jerozolimie". Placówka znajduje się we wschodniej Jerozolimie i od dawna znana jest z sympatii do Palestyńczyków. (Potem podano, że ów urzędnik to konsul David Berns). Administracja Trumpa - jak widać - zmaga się wciąż z pracownikami Baracka Obamy, którzy pozostali na stanowiskach pomimo zmiany władzy w Stanach Zjednoczonych. Trzeba dodać do tego fakt, że ludzie ze spec-służb z tzw. "głębokiego państwa" ("deep state"), wciąż podważają pozycję prezydenta, osłabiają Trumpa przez przecieki i inne charakterystyczne dla siebie metody. Znaczące słowa padły w CNN, w programie na temat rewelacji "New York Timesa". Gazeta napisała, że w lutym Trump naciskał na ówczesnego szefa FBI Jamesa Comey'a, aby ten zakończył śledztwo w sprawie kontaktów z Rosjanami doradcy ds. Bezpieczeństwa Michaela Flynna. Prowadząca program dziennikarka Dana Bash stwierdziła bez owijania w bawełnę, że "’Głębokie Państwo’ wie jak powrócić, nawet jeśli jesteś amerykańskim prezydentem". Warto zapoznać się z otoczką antytrumpowskich sensacji, które wywołały potężną burzę, nie tylko w USA. 

"The Washington Post" opublikował historię o tym, że prezydent Donald Trump zdradził niejawne informacje Rosjanom niecałą godzinę po tym, jak wybuchła nowa, sensacyjna wieść o zamordowanym pracowniku Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej. Seth Rich, zastrzelony 10 lipca niedaleko swojego mieszkania w Waszyngtonie, miał być informatorem WikiLeaks i przekazał portalowi dziesiątki tysięcy e-maili! Były detektyw z Waszyngtonu Rod Wheeler ujawnił w wywiadzie dla telewizji "Fox News", że zgodnie z prowadzonym przez niego śledztwem istniała intensywna korespondencja pomiędzy Sethem Richem a portalem Juliana Assange’a. Wheeler twierdzi, że widział te e-maile krążące pomiędzy pracownikiem Demokratów a Wikileaks. Dodał, że łapy na sprawie położyła policja w Waszyngtonie, aby ją zatuszować. Zdaniem Weelera policja w ogóle w tej sprawie nie współpracuje z FBI. Rozwiązanie zagadki Richa ma się kryć się w komputerze. Mają go policjanci albo agenci Federalnego Biura Śledczego. Jakie ma znaczenie ten news? Mógłby świadczyć o tym, że wyciek elektronicznej korespondencji Hillary Clinton, który bardzo jej zaszkodził  w kampanii prezydenckiej, wcale nie był sprawką Rosjan, jak uparcie twierdził sztab demokratycznej kandydatki oraz spec-służby "Głębokiego Państwa", a był wewnętrzną amerykańską robotą ("inside job"). Tak więc byłaby to przełomowa informacja, dowód, że to nie Rosja "zhakowała" wybory prezydenckie w USA. Nic więc dziwnego, że kiedy "The Washington Post" już 57 minut po tej wiadomości opublikował swoje sensacje na temat "chlapnięcia" Trumpa na spotkaniu z Rosjanami, zwolennicy prezydenta zaczęli wietrzyć tu spisek. Wątpliwa historia ujawnienia przez amerykańskiego przywódcę ściśle tajnych informacji szefowi rosyjskiej dyplomacji miała, ich zdaniem,  "przykryć" afery z S. Richem.     

Warto przypomnieć, że od kilku miesięcy panowała pełna zgoda pomiędzy amerykańskimi służbami wywiadowczymi a proobamowskimi, proclintonowskimi mediami mainstreamowymi w USA, że Rosja zhakowała e-maile przewodniczącego Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej,  szefa kampanii wyborczej Hilary Clinton Johna Podesty podczas wyborów prezydenckich w 2016 r. Jednak krytycy tego "konsensusu" sugerują, że wyciek tej korespondencji do Wikileaks mógł być sprawką jakiegoś niezadowolonego zwolennika demokratycznego rywala Clinton w kampanii - Berniego Sandersa. Seth Rich został zamordowany 20 lipca 2016 roku, a zagadka tej zbrodni nigdy nie została rozwiązana. Szokująca śmierć pracownika komitetu Demokratów zrodziła całą serię spekulacji. Brytyjska gazeta  Daily Mail napisała już w sierpniu zeszłego roku, że Seth Rich, który pracował w sztabie wyborczym, miał ujawnić poufne dokumenty demokratów portalowi Wikileaks. To nie musi być tylko fałszywa, wyśmiewana "teoria spiskowa", jeśli historia z laptopem zamordowanego działacza jest prawdziwa. Nie dziwi mnie więc prawdziwa kanonada, jaką przypuściła wroga Trumpowi liberalna prasa. Nie minęły jeszcze komentarze po artykule "Washington Post", a już swoją armatę wytoczył "The New York Times". Gazeta twierdzi, że prezydent przeprowadził prywatną rozmowę ze zwolnionym później przez siebie dyrektorem FBI Jamesem Comeyem, w której miał wyrazić "nadzieję", że ten da sobie spokój ze śledztwem w sprawie byłego doradcy ds. Bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna. Flynn, oskarżony o kontakty z Rosjanami, ustąpił podobno w przeddzień tej wymiany zdań pomiędzy Trumpem a Comeyem. Okazało się, że Comey sporządził z niej notatkę służbową. Biały Dom odrzucił wersję Comeya, zdementował jego relację z tego spotkania z prezydentem w Gabinecie Owalnym.

"The New York Times" przyznał, że nie widział kopii notatki. To jeden ze współpracowników Comeya przez telefon miał odczytać fragmenty tej wiadomości dziennikarzowi gazety. Czy to "zabawa w głuchy telefon"? Dziennik mocno podkręca swojego newsa, twierdzą jego prawicowi krytycy. Oceniają, że sztylet, który chcą wbić prezydentowi w plecy ma tępe ostrze. Nie ma żadnych dowodów na to, że prezydent chciał zrobić "deal", że "nadzieja w sprawie zostawienia Flynna w spokoju" to była oferta "coś za coś". Breitbart.com ocenia, że "zemsta Comeya" to "ostatni histeryczny epizod w wysiłkach Demokratów, aby podważyć legalność listopadowych wyborów prezydenckich, zwycięstwo Trumpa i porażkę Clinton." Nie wszyscy jednak tak bagatelizują tę sprawę. Portal drudgereport.com prawicowego dziennikarza Matta Drudge’a linkuje do artykułu zatytułowanego: "Montaż: media nie ustają w nagabywaniu demokratów, czy są gotowi na impeachment Trumpa." "Montaż"- przypomnę- to tytuł słynnej książki francuskiego pisarza politycznego, z pochodzenia Rosjanina, Vladimira Volkoffa.  Czym był ów "montaż"? To wielka sowiecka operacja służb specjalnych wymierzona w Zachód. W powieści czytamy o różnych narzędziach stosowanych w tej kampanii. Są to między innymi "wsporniki" czyli wydarzenia będące podstawą akcji dezinformacyjnej. Co ważne, wcale  nie muszą być prawdziwe. Istotne, żeby wywoływały jednoznaczne skojarzenia. W operacji wiodącą rolę odgrywają "przekaźniki" czyli agenturalne media, oraz "temat przewodni" (w przypadku Trumpa domniemana niebezpieczna dla USA współpraca z Rosją). Trzeba też zaaranżować "pudła rezonansowe" - media nie związane z agentami wpływu, które rezonują, podają dalej podrzucone narracje dezinformacyjne, aby tworzyć "szum medialny". Decydujące także o powodzeniu batalii jest zdefiniowanie "grupy docelowej" - grupy, do której adresowane są działania dezinformacyjne.

Co to za grupa w Stanach Zjednoczonych? Skoro szum tworzą media, to pierwsze skojarzenie powinno biec w kierunku czytelników i widzów. Jednak, nie! Stawiam hipotezę, na podstawie analizy amerykańskich portali, że grupą docelową tego dziennikarskiego volkoffowskiego "montażu" w USA są polityczni przeciwnicy Trumpa.  Od czasu opublikowania przez Washington Post antytrumpowskich rewelacji o dzieleniu się przez prezydenta ściśle tajnymi informacjami z Rosjanami, główne media "poczuły krew". W ciągu ostatniej doby niemal każdy wywiad z politykami demokratycznymi zawiera pytanie o to, czy już blisko do obalenia prezydenta? Przykład? Wolf Blitzer z CNN w rozmowie z senatorem Angusem Kingem na temat artykułu New York Timesa na temat spotkania Trump-Comey  pyta z nadzieją: "Czy zbliżamy się do możliwości impeachmentu?". Za chwilę o to samo Blitzer pyta kolejnego polityka Elijaha Cummingsa. Obsesja? Wishful thinking? "Daily Mail" pisze prosto z mostu: "Demokraci, którzy żądają specjalnego śledztwa w celu zbadania rzekomych więzi Trumpa z Rosją - mają teraz nowy oręż. Istnienie notatki Comeya może dać im broń, na którą czekali." Mają szansę skierować przeciwko prezydentowi zarzut "utrudniania działań wymiaru sprawiedliwości". Jest to przestępstwo federalne, które pogrążyło przed laty prezydenta Richarda Nixona. Musiał on - jak pamiętamy- zrezygnować. Liberalny wykładowca konstytucyjny Laurence Tribe napisał w sobotę w "Washington Post", że Trump trzy razy utrudniał działania wymiaru sprawiedliwości. Raz, gdy rzekomo poprosił Comeya o gwarancję lojalności. Dwa, kiedy groził szefowi FBI "taśmami" z ich rozmów, a trzeci raz, kiedy go przed tygodniem zwolnił. Podejrzewam, że sprawy zaszły już za daleko.

Czy Donald Trump utraci prezydenturę? To - według mnie- test. To papierek lakmusowy, jak mocne jest "głębokie państwo" w Stanach Zjednoczonych i jak skuteczne będą jego "głębokie gardła"? Poza tym pozostaje nam odpowiedzieć na najważniejsze pytanie, głębszy problem: "Kto za tym wszystkim stoi?". Główny nurt prezentuje wersję optymistyczną dla demokracji: to amerykańscy patrioci chcą się pozbyć kremlowskiego konia trojańskiego. Ja nie jestem pewien, czy interes Demokratów (i części Republikanów) jest zbieżny z racją stanu Stanów Zjednoczonych. Może należałoby popatrzeć na sytuację mniej sztampowo, analizować wnikliwiej, jak zawsze kiedy ma się do czynienia z montażem? Do refleksji podaję cytat z powieści Vladimira Volkoffa: "Ludzie Zachodu wyobrażają sobie, że w Rosji nic się zmienia. Ani w 1917, ani w 1905, ani w 1861. Zawsze ta sama konspiracja." A mamy już 2017.