28 stycznia 2003 roku w lawinie pod Rysami zginęło siedmioro uczniów liceum w Tychach i jeden z ich opiekunów. Potężne masy śniegu wtłoczyły ich ciała pod lód Czarnego Stawu. Ostatnie znaleziono dopiero w czerwcu. Była to największa w historii tragedia lawinowa, która miała miejsce po polskiej stronie Tatr.
Ranek 28 stycznia 2003 roku. Ze schroniska w Morskim Oku z zamiarem zdobycia Rysów wyrusza trzynastoosobowa grupa - jedenaścioro uczniów tyskiego liceum i ich dwóch opiekunów. Pogoda jest gorsza niż dzień wcześniej, kiedy na najwyższy szczyt Polski wspinali się ich koledzy. Nikt nie spodziewa się jednak, że dla niektórych ta wyprawa skończy się dopiero w czerwcu.
Trasa wycieczki prowadzi czerwonym szlakiem ze schroniska w Morskim Oku na szczyt Rysów. Ścieżka najpierw wiedzie brzegiem Morskiego Oka, następnie wspina się nad Czarny Staw, obchodzi go z lewej strony i wznosi się stromymi zakosami. Po osiągnięciu wielkiego głazu szlak odbija nieco w lewo i wprowadza do Kotła pod Rysami, a następnie na skalną grzędę stanowiącą górną część trasy. O godzinie 11 wchodzą na nią nauczyciel tyskiego liceum wraz z trzema uczniami.
W tym momencie rusza potężna lawina, która porywa dziewięć osób idących poniżej w dwóch grupach. Ogromne masy śniegu pędzą tysiąc metrów w dół i zatrzymują się dopiero łamiąc taflę lodu na Czarnym Stawie. Czoło lawiny ma około pięciu metrów wysokości. Po kilkunastu minutach zaalarmowani ratownicy TOPR desantują się ze śmigłowca na lawinisku i natychmiast rozpoczynają akcję poszukiwawczą. Uczestnicy wycieczki nie mieli detektorów lawinowych, trzeba ich szukać przy pomocy sond, metr po metrze. W pierwszych minutach akcji udaje się odnaleźć tylko trzy osoby - częściowo przysypaną dziewczynę i dwóch chłopaków. Niestety jeden z nich już nie żyje. Pozostałą dwójkę toprowski "Sokół" zabiera do szpitala w Zakopanem.
W tym samym czasie spod szczytu Rysów na miejsce wypadku dociera opiekun grupy wraz z trzema uczniami. Dwóch z nich trafia na pokład śmigłowca - podczas karkołomnego zejścia w panice zsuwali się często po kilkanaście metrów. Jeden z nich ma rozbitą głowę.
Na lawinisku trwa wyścig z czasem, szanse przeżycia pod śniegiem dramatycznie spadają już po 18 minutach. Tymczasem ratownicy wciąż nie natrafiają na nikogo z poszukiwanej szóstki. Śmigłowiec dowozi na miejsce kolejnych toprowców, a także sześć psów lawinowych. W akcję włączają się też pracownicy TPN. Wczesnym wieczorem ratownicy z powodu załamania pogody i rosnącego zagrożenia lawinowego decydują o przerwaniu poszukiwań. Niestety - nikogo nie udało się odnaleźć. Coraz więcej wskazuje na to, że zasypani zostali wtłoczeni przez masy śniegu do Czarnego Stawu.
O poranku 29 stycznia akcja zostaje wznowiona. Z Zakopanego startuje śmigłowiec, który ponownie ma dowieźć na miejsce ratowników. Po niskim desancie nad Czarnym Stawem dzieje się jednak coś zupełnie niespodziewanego - w maszynie gaśnie jeden silnik. Pilot Henryk Serda wysadza wszystkich, łącznie z ratownikiem pokładowym, by odciążyć śmigłowiec i podejmuje decyzję o powrocie do Zakopanego. Po siedmiu minutach lotu przestaje pracować jednak i drugi silnik. Doświadczenie pilota pozwala mu autorotacyjnie posadzić maszynę na ziemi. "Sokół", który jeszcze przed chwilą był nad Czarnym Stawem, rozbija się na polanie w Murzasichlu, niecałe dziesięć kilometrów w linii prostej od lądowiska przy szpitalu w Zakopanem.
Po katastrofie śmigłowca ratownicy docierają na lawinisko pieszo. Po godzinie 15 akcja zostaje jednak ostatecznie zawieszona. Nie ma już najmniejszych szans na odnalezienie kogokolwiek żywego, a ryzyko zejścia kolejnej lawiny rośnie z minuty na minutę. Sprowadzeni na miejsce w kolejnych dniach nurkowie straży pożarnej orzekają, że nurkowanie w Czarnym Stawie na razie jest niemożliwe. Dramatyczna akcja kończy się dopiero pół roku później - w czerwcu ratownicy odnajdują ciała na dnie górskiego jeziora.