Dwie eksplozje w dwóch różnych miastach w południowo-wschodniej Turcji. Zginęły co najmniej trzy osoby. Według rządu celem ataków były samochody policyjne, a za zamachami stoi Partia Pracujących Kurdystanu.

Trzy osoby zginęły w eksplozji przy szpitalu w Kiziltepe, nieopodal granicy z Turcją. Atak był wymierzony w bus, którym jechali oficerowie policyjni. Rannych zostało co najmniej 30 cywilów i 10 funkcjonariuszy. Wśród poszkodowanych jest co najmniej pięcioro dzieci w wieku od dwóch do pięciu lat. 

Z kolei w Diyarbakir eksplodował samochód. Zginęło co najmniej czterech cywilów, a 13 osób zostało rannych, w tym pięciu policjantów. 

Wcześniej tego dnia w okręgu Uludere w prowincji Sirnak na południowym wschodzie kraju doszło do ataku bombowego, w którym zginęło pięciu tureckich żołnierzy, a ośmiu zostało rannych.

Jeden z założycieli PKK Cemil Bayik w weekend ostrzegał przed nowymi atakami. Mówił, że "policja nie będzie w stanie żyć komfortowo w miastach tak jak kiedyś".

Od teraz wojna będzie prowadzona wszędzie - mówił w wywiadzie z agencją Firat. 

Po załamaniu się rozejmu z PKK w lipcu zeszłego roku w zamachach i walkach w południowo-wschodniej Turcji zginęło około 400 żołnierzy i policjantów oraz kilka tysięcy bojowników. Według opozycji śmierć poniosło też od 500 do 1000 cywilów.

Partia Pracujących Kurdystanu to organizacja zrzeszająca zrzeszającą Kurdów, czyli największą mniejszość narodową w Turcji. Przez rząd w Ankarze uważana jest za organizację terrorystyczną. PKK domaga się większej autonomii dla Kurdów w Turcji. Od 1984 roku konflikt kurdyjsko-turecki kosztował życie ponad 40 tys. osób, głównie rebeliantów. 

(az)