Upiory krwawej przeszłości powróciły do Libanu. Po wczorajszym zabójstwie b. premiera istnieją obawy, że ten bliskowschodni kraj znowu stanie się areną walki o władzę, jak w czasie wojny domowej w latach 1975-90.
Rafik Hariri zginął w Bejrucie, gdy obok wiozącej go kolumny samochodowej wybuchł samochód-pułapka. Zamachowcy użyli co najmniej 350 kilogramów dynamitu, który rozerwał opancerzone auto polityka. Oprócz Haririego zginęło jeszcze co najmniej 14 osób.
Do ataku przyznała się nieznana wcześniej grupa islamska. Jak oświadczyli zamachowcy, była to kara za to, że Hariri utrzymywał kontakty z Arabią Saudyjską. Ale w opinii ekspertów to fałszywy trop. Świadczy choćby o tym skala i profesjonalizm zamachu. Hariri był zwolennikiem wycofania wojsk syryjskich z Libanu. To by wskazywało na to, że za zamachem stoją władze w Damaszku.
Niektórzy jednak twierdzą, że taka układanka byłaby zbyt oczywista. Syria jest na celowniku Amerykanów za wspieranie terrorystów, nie chce się bardziej narażać. A w Libanie swoje interesy mają Francuzi, Amerykanie, Izraelczycy oraz Irańczycy, którzy mają nadzieję na rozszerzenie wpływów szyickiej rewolucji islamskiej.
Portal internetowy Debka, zazwyczaj bardzo dobrze poinformowany w sprawach bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie, nie ma wątpliwości - zamach przeprowadził syryjski wywiad wojskowy. Debka przypomina swoje rewelacje sprzed kilku dni - miało wówczas dojść do spotkania czołowych postaci libańskiej opozycji, wśród nich Haririego.
Ustalono wówczas, że należy doprowadzić do wycofania syryjskich wojsk z Libanu i rozpoczęcia rozmów pokojowych z Izraelem. Zabójstwo Haririego to też cios w amerykańską politykę na Bliskim Wschodzie - podkreśla izraelski portal. Libański polityk miał powrócić do władzy po wiosennych wyborach, po czym przeprowadzić reformy polityczne w Libanie.