Przepisy o zakazie palenia w miejscach publicznych, które weszły w życie dwa lata temu, są nieskuteczne. O ile w restauracjach, pubach, czy dyskotekach zapanowano nad tym i palenie odbywa się w strefach do tego przeznaczonych, o tyle w miejscach publicznych, czyli np. na przystankach autobusowych, zmian nie widać.
Naszemu reporterowi wystarczyło 10 minut obserwacji na przystanku przy Alei Tysiąclecia w Lublinie, by zauważyć dwóch palących mężczyzn, którzy ukryli się bezpośrednio pod wiatą. Cztery inne osoby były na tyle łaskawe, że odeszły na bok.
W ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy obowiązywania zakazu, lubelscy strażnicy miejscy nałożyli 308 mandatów za palenie na przystankach na kwotę 11 tysięcy 300 złotych. W przybliżeniu to jeden mandat. To i tak krajowa czołówka - zapewnia Robert Gogola, rzecznik Straży Miejskiej. Żeby ukarać palacza, trzeba go złapać na gorącym uczynku. Jak ludzie widzą strażników, to po prostu nie palą - dodaje. Nawet jeśli ktoś zadzwoni po nas, to jakie mamy szansę dojazdu na miejsce skoro palenie trwa przez kilka minut? - pyta Gogola.
Z praktycznego punktu widzenia trudno nie przyznać tu racji. Karani więc są tylko ci, którzy dadzą się złapać, czyli nie zauważą nadchodzącego patrolu. Przepis w tym zakresie jest nierealny do wyegzekwowania.
Także Straż Ochrony Kolei nie jest w stanie ukarać wielu osób łamiących prawo. W tym roku, na terenie całego woj. lubelskiego ukarano mandatami 426 osób na kwotę 24 850 złotych.
Od czasu pojawienia się zakazu trochę się pozmieniało - palących jest nieco mniej, ale widzi pan, wciąż są - mówi na przystanku naszemu reporterowi młody chłopak. Większość osób wychodzi z papierosem za wiatę przystankową. Widać chociaż, że trochę się krępują - dodaje.
Jeden z palaczy przyznaje dziennikarzowi RMF FM z rozbrajającą szczerością: Będę palić, bo taką mam chęć. Czy mój nałóg przeszkadza innym? Nie dmucham na nich - odpowiada. Nie zmienia zdania, nawet gdy słyszy o groźbie mandatu: No cóż, jak mnie złapią na gorącym uczynku to mandat dostanę.