Zakopiańska policja i prokuratura wstępnie wykluczyły możliwość, że do śmierci 7-letniego kolonisty przyczyniły się inne osoby. Chłopiec w poniedziałek wypadł przez balkon pensjonatu w Białym Dunaju i zmarł mino reanimacji w szpitalu.
Prokuraturze udało się przesłuchać jednego z uczestników kolonii. To niepełnosprawna, ale dorosła osoba. Mężczyzna ten opowiedział, że chłopiec wyszedł ze swojego pokoju i zszedł na korytarz pięto niżej.
Tam przebiegł kilkanaście metrów, wbiegł do pokoju, a później na balkon. Niestety 7-latek był tak rozpędzony, że nie zdołał zatrzymać się na barierce.
Przechylił się przez nią i spadł z wysokości ok. 4,5 metra na beton.
Z dotychczasowych ustaleń policji wynika, że był to nieszczęśliwy wypadek, a kolonie, na których wypoczywał tragicznie zmarły chłopiec, były zorganizowane legalnie. Chłopiec najprawdopodobniej za bardzo wychylił się za barierkę.
Wychowawcy mieli uprawnienia do opieki nad dziećmi. W chwili wypadku byli trzeźwi, a budynek, w którym zostały zakwaterowane maluchy, został kilka miesięcy temu pozytywnie oceniony przez straż pożarną i sanepid.
Chłopiec na co dzień mieszkał w domu dziecka w Gliwicach, ze swoją o rok młodszą siostrą. Oboje przebywali w Białym Dunajcu na wakacjach. W sierpniu rodzeństwo miało trafić do rodziny zastępczej. To, co się stało jest dla nas niewyobrażalną tragedią - podkreślają opiekunki.
Do tragedii doszło w poniedziałek, tuż po obiedzie, około godz. 15, gdy chłopiec poszedł do pokoju. Załoga karetki reanimowała chłopca, ale mimo wysiłków dziecko zmarło po przewiezieniu do zakopiańskiego szpitala.