Prezydent ma dziś dokonać zmian w składzie rządu. W ich efekcie gabinet Mateusza Morawieckiego będzie liczył 27 konstytucyjnych członków, chociaż samych resortów jest tylko 16. Do przewiezienia wszystkich 112 członków rządu byłyby potrzebne dwa duże autokary.
Na ministra cyfryzacji ma dziś zostać powołany Janusz Cieszyński, a na stanowisku ministra rolnictwa Henryka Kowalczyka zastąpi Robert Telus. Przybędzie nam więc dwóch ministrów: Cieszyński ma objąć funkcję sprawowaną dotąd przez premiera, co wiąże się być może z ponownym wyodrębnieniem Ministerstwa Cyfryzacji z KPRM, gdzie zostało wtłoczone przy którejś z poprzednich rekonstrukcji. Do rządu dołączy też nowy minister rolnictwa, co jednak nie oznacza, że jego poprzednik z niego odejdzie. Nie odejdzie, Henryk Kowalczyk pozostanie wicepremierem, tyle że już bez teki.
Dzisiejsza zmiana w tym ministerstwie to w istocie ściągnięcie do rządu kolejnego posła PiS, i to spoza resortu. Dzieje się to mimo faktu, że minister ma tam dziś aż 6 działających na bieżąco i wprowadzonych w prace zastępców. Co więcej, zamiast jednego, jak mówi ustawa o Radzie Ministrów sekretarza stanu, w resorcie rolnictwa takich "pierwszych zastępców" ministra jest aż pięciu. I wszyscy, od Lecha Kołakowskiego po Janusza Kowalskiego są jednocześnie posłami.
Mimo tłoku "pierwszych zastępców" następcą Henryka Kowalczyka nie zostaje jednak żaden z wiceministrów, ale dodatkowy poseł, Robert Telus, który o pracy bieżącej resortu nie wie raczej więcej niż jego podwładni i dla którego urzędowanie w roli ministra będzie nowością. Nowy minister zostaje do rządu i resortu po prostu dodany, bez istotnej zmiany merytorycznej. Bo przecież pozbycie się któregoś z zastępców wiąże się z oczywistym otwarciem sporu politycznego w koalicji, a poza tym - jeśli są sprawni, to niemający doświadczenia i bieżącej wiedzy minister nie powinien się ich pozbywać.
To zauważalny już mechanizm w działaniu rządu; składa się rezygnację ze stanowiska, ale zostaje się w rządzie, nie pełniąc już żadnej wyraźnie opisanej funkcji. Za wynalazcę metody uznaje się Michała Dworczyka, który zrezygnował z funkcji szefa kancelarii premiera, ale pozostał ministrem. Na kilka tygodni, tyle że w październiku ubiegłego roku, a mamy kwiecień kolejnego. Dworczyk nadal jest członkiem rządu, tyle że bez teki.
Dzisiaj "na Dworczyka" odchodzi Henryk Kowalczyk, rezygnujący z teki ministra rolnictwa, ale pozostający wicepremierem, tyle że także już bez teki.
Rozrastanie się rządu jest nieuchronnym skutkiem stosowania zarówno metody "na Dworczyka", jak obsadzania stanowisk państwowych dla zaspokojenia ambicji i potrzeb politycznych. Dworczyka przecież trzeba było zastąpić Kuchcińskim, a Kowalczyka Telusem - i ostatecznie na 16 resortów mamy już 26 konstytucyjnych ministrów.
Poza tym mamy gromadę ministrów-członków rządu, o których działalności trudno cokolwiek powiedzieć. Nazwiska Zbigniewa Hoffmanna, Włodzimierza Tomaszewskiego niewiele Polakom mówią, a próby określenia, za co odpowiada w rządzie konstytucyjny minister Michał Wójcik zarzucili już nawet najbardziej dociekliwi politolodzy.
A jeszcze gorzej jest z liczbą sekretarzy stanu; wg prawa w każdym resorcie taki "pierwszy zastępca" ministra powinien być jeden, a więc w 16 resortach powinno ich być łącznie 16. W rządzie Mateusza Morawieckiego jest ich jednak już trzy razy więcej, bo aż 48, a dodatkową grupą są sekretarze stanu w KPRM, jak choćby rzecznik rządu.
Powodem tej nadreprezentacji sekretarzy stanu jest uporczywe łączenie funkcji w rządzie z mandatem posła; przepisy dopuszczają to tylko dla funkcji wiceministrów w randze sekretarza stanu. W efekcie w Polsce co drugi członek rządu jest jednocześnie parlamentarzystą PiS, a niemal co czwarty poseł PiS jest członkiem rządu.
Kiedy doliczymy do nich wszystkich resztę wiceministrów (w randze podsekretarzy stanu) otrzymamy łącznie rząd liczący 112 członków.
Dwa pełne autokary ministrów.