"To jest prowadzenie ludzi na śmierć. Tego się nie robi. Chciałem przestrzec wszystkich... może komuś uratuje to życie. Zaufaliśmy mu..." - mówi z żalem pan Maciej, narzeczony pani Anety, która w czerwcu zginęła podczas wyprawy na Mont Blanc. Para wchodziła na najwyższy szczyt Alp. Wyprawę organizowało jedno z warszawskich biur. Reporterzy RMF FM ujawniają bulwersujące szczegóły tej wyprawy.
Anna Kropaczek, RMF FM: Mieliście świadomość, że może warto sprawdzić, czy organizator jest uprawniony do prowadzenia ludzi w góry?
Maciej Frączek, uczestnik wyprawy: Pan Bąk chełpił się , że w krótkim okresie czasu, w ciągu roku bądź dwóch, wprowadził na tę górę 200 osób. Rozmowy z ratownikiem TOPR (Piotrem Konopką) uświadomiły mi to, że francuskie przepisy wysokogórskie pozwalają tylko i wyłącznie wejście na tę górę z licencjonowanym przewodnikiem IVBV dwóch osób.
Ile was było?
13 osób. Był pan Bąk i, jak on to określił, jego współpracownik, pomocnik, kolega.
Jak byliście przygotowani i wyposażeni na tę wyprawę?
Cała grupa była w ten sposób przygotowana?
Nie wiem, jak była przygotowana reszta grupy.
Nie znaliście się?
Nie. Poza mną i Necią (Anetą) to była grupa przypadkowych osób, które po prostu też tam chciały jechać.
Co organizator wyprawy mówił wam o przygotowaniach? Czy mówił o wyposażeniu, które powinniście ze sobą mieć?
Na stronie firmy była wyszczególniona lista rzeczy, które należy ze sobą wziąć.
Czy to prawda, że nie mieliście raków?
Do tego momentu, gdzie szliśmy, nie było wymagane chodzenie w rakach. Był czarny, normalny szlak.
Ty zakładałeś, że będziesz zdobywał szczyt, a Twoja narzeczona miała dojść tam, dokąd była w stanie...
Od samego początku, kiedy nawiązaliśmy kontakt z panem Bąkiem, pytaliśmy wielokrotnie, do jakiej wysokości Aneta bezpiecznie może wejść. Autorytatywnie stwierdził, że może spokojnie wejść do wysokości 3200 metrów.
Byliście niżej, kiedy doszło do tragedii?
Tragedia wydarzyła się dużo, dużo niżej.
Pytałeś organizatora, czy będą potrzebne jej raki?
Czyli mieliście wszystko, co było przez niego uznane za niezbędne, konieczne? Masz ze sobą tę listę... Wszystko odhaczone...
Tak. Sprawdziłem to razem z Anetą przed wyjazdem. Pakowaliśmy nasze plecaki tak, aby było w nich wszystko to, co zażyczył sobie organizator wyprawy.
Jak doszło do tragedii?
Wyjechaliśmy kolejką na wysokość 2400 metrów (właściwie tam zaczyna się szlak). Grupa podzieliła się na tych, którzy szli szybciej i tych, którzy szli wolniej tak, aby dostosować marsz i do wysokości, i do swojego tempa. Ze mną, Anetą i jeszcze jednym człowiekiem, został pan Zbigniew Bąk.
Byliście w tej grupie, która szła wolniej?
Tak. Po jakimś dłuższym czasie doszliśmy do dolnej stacji kolejki, tam, gdzie jeździ tzw. tramwaj górski. Tam są dwie opcje: albo podróżuje się w górę tramwajem, bądź idzie się wzdłuż torów. Pan Bąk wybrał inną opcję. Nie byłem tam wcześniej, chcieliśmy się czuć bezpiecznie i zaufaliśmy temu człowiekowi. Mówił, że był tam ponad 20 razy. Szliśmy trasą, którą zaproponował pan Bąk. Nie wiem, czy ten tramwaj wtedy jeździł, nie jestem pewny. Ok. 12.00 doszliśmy do miejsca, które się nazywa Les Ruines. To jest przełęcz na wysokości 2480 metrów. Doszliśmy do miejsca, gdzie było zbocze, trawers, pokonanie śnieżnego zbocza w poprzek. Były tam wybite przez ludzi, którzy tamtędy chodzą dość duże stopnie w śniegu. Szedłem za Anetą krok w krok, podtrzymywałem ją, mieliśmy ustawione na odpowiednią wysokość kijki trekkingowe. Przeszliśmy to miejsce bez kłopotu.
Ale pojawiły się trudności...
Doszliśmy do miejsca, gdzie było dosyć trudne podejście. Pan Bąk wyszedł pierwszy. Były tam luźne formacje skalne, było mokro, był luźny gruby żwir. Nawiązałem wzrokowy kontakt z panem Bąkiem i poprosiłem go, aby zrzucił linę poręczową. Usiadł na skale powyżej, zaczepił ją o skałę i rzucił na dół. Lina zaczepiła się o występ skalny. Żeby ułatwić wejście Anecie i temu człowiekowi, który był z nami, postanowiłem się tam wspiąć. Było to trudne. Bardzo się bałem. Dostałem się jednak do tej liny i rzuciłem ją na dół. Aneta chwyciła koniec i na napiętej linie zaczęła się wspinać. Potem wziąłem od niej plecak, żeby mogła się przez chwilę odprężyć, odpocząć i napić wody. Nasz trzeci uczestnik podróży też się wspiął. Przed nami był następny śnieżny trawers z tak samo głębokimi stopniami w śniegu. Pan Bąk pokonał go jako pierwszy, usiadł na skale i mówił, żeby zacząć już maszerować. Pamiętam, że powiedział do Anety, żeby zaczęła z lewej nogi. To jest bardzo trudne dla mnie...
Teraz wiesz, co było zorganizowane nie tak, jak powinno?
Ten człowiek nie miał żadnych dokumentów, certyfikatów uprawniających go do tego, by prowadzić ludzi w góry. To jest śmierć! Jak rozmawiałem z ratownikiem TOPR, przewodnikiem wysokogórskim zrzeszonym w organizacji IVBV, mówił mi, że zanim wyjdzie z kimś w góry, spotyka się z nim wcześniej i sprawdza jego umiejętności. Jeżeli w jakimś momencie drogi zauważy, że coś jest nie tak, takiego człowieka wycofuje. Pan Bąk jest nastawiony na czerpanie z tego hurtowego wyprowadzania ludzi w góry maksymalnych zysków.
Czy wydaje ci się, że tam w tych trudnych warunkach, brakowało wam jakiegoś sprzętu?
Pytałem pana Bąka wielokrotnie: dlaczego nie założyłeś liny poręczowej, skoro ją miałeś przy plecaku, skoro jesteś fachowcem i uważasz się za profesjonalistę?
Czy coś cię niepokoiło podczas tej wyprawy lub wcześniej?
Podczas długiej podróży samochodem pan Bąk powtarzał, że jesteśmy grupą przyjaciół, która się zdecydowała na wspólny wyjazd. Mówił, że jeżeli będziemy widzieć francuskich przewodników, należy im ustąpić miejsca. Mówił też o dużej niechęci francuskich przewodników do grup takich jak nasza. Teraz po wielu rozmowach z ratownikami wiem, co miał na myśli. Po prostu ci ludzie nie tolerują "black guidingu". To jest prowadzenie ludzi na śmierć. Tego się nie robi. Chciałem przestrzec wszystkich... może komuś uratuje to życie. Zaufaliśmy mu... Chciałem wierzyć w to, że jeżeli człowiek organizuje wyprawy na Koronę Ziemi, w Himalaje, w Andy, to nie jest to człowiek przypadkowy. To jest człowiek, który powinien wiedzieć, co robi.
Zostawił cię na tej stacji?
Tak. Złożyłem zaraz zawiadomienie na policji. Dzwoniłem do niego wiele razy, miał wyłączony telefon. Wysłałem mu informację, żeby to wszystko mi zwrócił i dlaczego to zrobił. To są ostatnie rzeczy, które po Anecie zostały nie licząc wspomnień, nie licząc karty, na której były zarejestrowane rzeczy na kamerze go-pro.
Skontaktował się z tobą?
Wysłał mi wiadomość tekstową, że kurier ma mi to przywieźć, ale to nie zmienia faktu, że on mi to ukradł.
[Po pewnym czasie Maciej odzyskał swoje rzeczy. Organizator mu je przysłał.]
****
Reporterzy RMF FM ujawniają bulwersujące szczegóły czerwcowej wyprawy na Mont Blanc, podczas której zginęła czterdziestoletnia Polka. Nasi dziennikarze pokazują luki w prawie, które pozwalają działać w branży turystycznej osobom niemającym odpowiednich uprawnień. Ich bezkarność może prowadzić do kolejnych tragedii. [TUTAJ PRZECZYTASZ O WYNIKACH DZIENNIKARSKIEGO ŚLEDZTWA>>>]
Do wypadku w Alpach doszło 26 czerwca na stosunkowo niedużej wysokości. Pani Aneta - Polka na stałe mieszkająca w Irlandii - zgodnie z planem nie miała zdobywać szczytu Mont Blanc (4810 m n.p.m.), a "tylko" dotrzeć do schroniska Tete Rousse położonego na wysokości 3165 metrów.
Dramat rozegrał się na szlaku w czasie próby dojścia do schroniska na wysokości ok. 2700 m. Pani Aneta osunęła się około 200 metrów po śniegu i wpadła w skały.
Dopiero po wypadku część z uczestników wyprawy zorientowała się, że padła ofiara czegoś, co na świecie nazywa się "black guiding" (w Polsce właściwie nie ma dobrej nazwy, bo o tym zjawisku prawie się nie mówi).
"Pseudoprzewodnictwo" czy "fałszywe przewodnictwo" nie oddają istoty problemu. "Czarny przewodnik", to ktoś, kto jak się wydaje, świadomie naraża życie swoich klientów, by zarobić pieniądze. To nielegalne przewodnictwo bez jakichkolwiek stosownych pozwoleń i dokumentów IVBV, czyli Międzynarodowej Federacji Związków Przewodnickich, zgodnie z przepisami tej organizacji, mogą na szczyt Mont Blanc zabrać najwyżej dwóch klientów.
Pan Maciej złożył w tej sprawie zawiadomienie w prokuraturze w Sosnowcu, w mieście, z którego pochodzi. Dotyczy ono narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia.
Sprawą wyprawy na najwyższy szczyt Alp zajmuje się jeszcze prokuratura z Gdańska oraz śledczy we Francji.