Londyn po raz drugi podnosi się po ciosie, zadanym przez terrorystów. Tym razem jednak obyło się bez ofiar. Policja poszukuje czterech zamachowców, którzy wczoraj prawdopodobnie chcieli powtórzyć tragiczny scenariusz z 7 lipca.
Policja ma nadzieję, że dowodów dostarczą badania porzuconych przez zamachowców plecaków z bombami. Eksperci liczą, że pozostawiono w nich odciski palców oraz próbki DNA, które pozwolą wpaść na trop konstruktora ładunków.
Do wybuchów doszło na trzech stacjach metra - Oval, Warren Street i Shepherd's Bush, a także w autobusie miejskim linii 26. Eksplozje były niewielkie, stąd ich skutki są nieporównywalnie mniejsze niż po atakach z 7 lipca. Na skutek wczorajszych eksplozji prawdopodobnie jedna osoba została ranna. Media spekulują, że może to być jeden z zamachowców.
Brytyjskie media spekulują, że zamachowcom udało się odpalić jedynie zapalniki. Pojawiają się także głosy, że użyto atrap bomb. To, z kolei, może prowadzić do wniosku, że za nieudanymi zamachami stoją młodzi, niedoświadczeni ludzie, którzy chcieli naśladować terrorystów. Według relacji świadków, w metrze wybuchł plecak, wypełniony gwoździami.
Choć podobieństwa między oboma seriami ataków są wyraźne, policja na razie nie chce automatycznie wiązać obu tych wydarzeń. - Podobieństwo istnieje - wtedy i teraz doszło do czterech ataków, ale rozstrzygnięcie, czy mogli ich dokonać ci sami sprawcy, wymaga więcej czasu - mówi szef londyńskiej policji, Ian Blair.
Scotland Yard potwierdził, że obaj aresztowani wczoraj mężczyźni, zostali zwolnieni. Jeden został ujęty w pobliżu Downing Street, gdzie mieści się rezydencja premiera Tony'ego Blaira, drugi zaś – w okolicach ulicy Tottenham Court Road i stacji metra, gdzie doszło do jednego z wybuchów.
Brytyjska policja apeluje do świadków ataków o przesyłanie filmów i zdjęć, zrobionych tuż po zamachach. Prosi także o dostarczanie maili z opisem wydarzeń, a także o bezpośredni kontakt ze stróżami prawa wszystkich świadków zdarzeń.
Jedną z takich relacji zamieszcza dziś bulwarowy dziennik „The Sun”. Jest to opowieść 28-letniego Abisha Moyo, pasażera wagonika jednego z zaatakowanych pociągów metra:
Usłyszałem za plecami coś, co przypominało wystrzał. Odwróciłem się i zobaczyłem mężczyznę, leżącego twarzą do góry na swym plecaku. Jakieś kobiety zaczęły krzyczeć, ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa. Podszedłem do tego człowieka i zapytałem „Czy wszystko w porządku kolego?”. Ale on nie odpowiadał. Cały czas miał zamknięte oczy. Nagle wstał, wyglądał na zdezorientowanego. Spod koszuli wyglądały mu jakieś kable. Podszedł do drzwi, otworzył je i wyskoczył na tory.
Stacja Shepherd's Bush, gdzie doszło wczoraj do eksplozji, rano nadal była zamknięta. Nieczynne były także niektóre odcinki na kilku liniach metra. Jeżdżą jednak autobusy i pociągi.
Wielu londyńczyków, jadąc do pracy, w obawie przed podróżami metrem wybierało dojazd koleją, zaś jeśli zmuszeni byli do jazdy autobusem, starali się siadać jak najbliżej kierowcy. Także część motorniczych metra obawiało się dziś przyjść do pracy. Wielu londyńczyków zastanawia się, czy wybuchające bomby to rzeczywistość, do jakiej ta 12-milionowa metropolia powinna się już zacząć przyzwyczajać. Przeważają jednak opinie, że nie należy się poddawać. Przetrzymamy i to – twierdzą londyńczycy. Posłuchaj relacji Pawła Świądra:
Media na Wyspach chwalą londyńczyków, którzy „po raz kolejny stanęli na wysokości zadania” – w co najmniej dwóch przypadkach, nie zważając na zagrożenie, próbowali schwytać terrorystów.