To, że o Kościele mówi się współcześnie tyle głupot, wywołuje poirytowanie (zwykle nie tym, że ktoś mówi, ale jak mówi: bez metodologii, bez danych, bez sensu), gdy jednak spojrzy się na to z dystansu dwudziestu wieków - nie dzieje się nic specjalnego. Kościołowi od samego jego początku wiernie towarzyszyła cała masa ludzi, którzy stawali na rzęsach, by powstającej wspólnocie utrudnić życie, zrobić z niej zgraję oszustów, dziwaków, zadufanych w sobie wrogów ludzkości - pisze Szymon Hołowania z portalu Stacja7.

To, że znaczna część otoczenia uznaje chrześcijan za głupków jest stanem normalnym. Wydaje nam się to dziś nienormalne, bo w ciągu tych dwudziestu wieków parę rzeczy zdążyło nas rozpieścić: edykt Konstantyna, klejenie tronu z ołtarzem, możliwość gromadzenia złota i purpury, obecność w ONZ-ecie, konkordaty, majątki ziemskie itd. itp. Nie twierdzę, że to rzeczy złe, higienicznie jest jednak ani na chwilę nie tracić z oczu słów: "Królestwo moje nie jest z tego świata". To napięcie na linii Kościół - świat jest przecież naturalnym przedłużeniem tego, co dzieje się w każdym człowieku. Każdy przytomny posiadacz duszy zauważył chyba, jak jego wewnętrzny Palikot z wewnętrznym Pacewiczem walczą w nim co pięć minut o lepsze z wewnętrzną Teresą od Jezusa i apostołem Piotrem.

W zarządzaniu tym napięciem sensownie jest więc nie dać się ponieść frustracji, że nikt nas nie lubi, a jeśli już w coś ładować energię, to po pierwsze nie w to, żeby oni zaczęli nas rozumieć, ale żebyśmy my nadawali tak, by mieć pewność, że jeśli zechcą - zrozumieć nas mogą. To zawsze bardzo pożyteczne mówić tym przebrzydłym lewakom i antyklerykałom, jak mają nie błądzić, pytanie co my możemy  zrobić, by zbliżyć się do pewności, że nie tylko oni, ale i my nie fundujemy światu jakiejś "ściemy", co do tego czym Kościół (i chrześcijaństwo) jest i do czego zmierza.

WIĘCEJ FELIETONÓW SZYMONA HOŁOWNI NA PORTALU STACJA7

Na szybko i "na rybkę" rzucę Państwu przykłady, z których każdy to de facto osobny temat na duży tekst, tu jednak musnę je tylko by dowieść, że i w naszym obejściu jest robota do zrobienia.

Pierwsze primo: ilu ludzi gada głupoty o chrześcijaństwie, albo omija je szerokim łukiem, bo skutecznie żeśmy im wytłumaczyli (sobie zresztą też), że wiara sprowadza się do moralności.

Pisałem już o tym wielokrotnie: szkodliwość prezentacji chrześcijańskiego życia jako meczu polskiej reprezentacji, w którym chodzi o to by nie puścić bramki (bo o wygranej zapominamy na wstępie), wydaje mi się porażająca. Słysząc kazania i wzniosłe speeche w tym stylu, czuję się jak kosmita, który przyleciał na ziemię i całą wiedzę o niej czerpie od policjanta z drogówki. Życie ludzkie to potrącenia, kolizje, wypadki, ofiary, uszkodzenia, oraz metody ich unikania. Nie ma świadomości życia duchowego jako procesu (a nie serii odcinków: moralne padnij - moralne powstań), nie ma nic o głębokiej teologii walki wewnętrznej, zarządzaniu zmagającymi się w człowieku energiami, uzmysłowienia sobie, że grzeszy się znacznie wcześniej niż w momencie popełnienia grzechu. Wśród wielu gorących wezwań do uznania świętości życia paradoksalnie mało jest afirmacji życia, bo życie generalnie jest po to by się z nim tłuc, nie po to by je żyć. Nie nauczymy świata bezpiecznej jazdy epatując kroniką wypadków. Nie da się dobrze żyć od zrywu do zrywu i od sprzątania do sprzątania.

Kwestia druga. Niezrozumiała dla mnie obsesja naszego Kościoła na punkcie dzieci (ale nie w tym sensie, o którym zaraz wszyscy będą sobie myśleć). Zamiast "kraść" dzieci rodzicom, porywać je na katechezy, obozy i niezliczone fajerwerki, na których ksiądz stara się zastąpić ojca a siostra matkę, powinniśmy chyba raczej włożyć cały "power" w to, żeby by tak duszpastersko "doinwestować" rodziców, aby oni sami wychowywali swoje dzieci w wierze.

Rodzina będzie szkołą życia chrześcijańskiego, gdy to rodzice będą przekazywać dziecku wiarę. Kościół instytucjonalny może im w tym towarzyszyć, wspierać, ale nie wyręczać. A wyręcza. W skutek czego przeciętna bielanka i ministrant otrzymuje od Kościoła pięćset procent więcej uwagi niż ja i moi rówieśnicy, będący w wieku, w którym jakoś decydujemy o kształcie tego świata. Dla nas Kościół nie ma żadnej propozycji, woli bowiem poświęcić energię i cenne godziny swoich kapłanów na to by wygrali kolejną potyczkę z rozbuchanym hormonalnie gimnazjalistą. Nie twierdzę, że Kościół nie powinien się nimi zajmować, przeciwnie. Powinien jednak wreszcie przestać być instytucją sprofilowaną na dzieci i mocno starszych, niechcący potwierdzając obiegowe przeświadczenie, że religijność to właśnie coś w sam raz dla dzieci i dla staruszków, a ludzie w sile wieku mają ważniejsze sprawy i przerwę na życie. Pan Jezus przytulał dzieci i nauczał dorosłych, my robimy odwrotnie. A później się dziwimy, że w Kościołach średnia wieku to albo siedem albo siedemdziesiąt.

Więcej czytaj na stronie portalu stacja7

Tam też znajdziecie cały cykl artykułów poświęconych ściemom w Kościele