Oni przez szybkę popatrzą sobie na katolickiego dziwoląga, my zobaczymy brodacza z dziwną stułą. I będziemy sobie później opowiadać: no, patrzcie państwo, i takie cuda chodzą dzisiaj między chrześcijanami – tak Szymon Hołownia opisuje polski ekumenizm na portalu Stacja7.pl

W moich rodzinnych stronach żyje wielu prawosławnych. Gdy zaczynałem tam swoje kościelne życie, doroczny "Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan" bywał raczej "Tygodniem Modlitw o Nawrócenie Schizmatyków oraz Utwierdzenie Nas w Przekonaniu Jacy Jesteśmy Fajni". Obie strony pilnowały, by do swoich świątyń delegować niską rangą delegację, zdarzało się, że z okazji "modlitw o jedność" rozkręcały się jakieś nowe bitwy.

Dziś głupiej wojny już nie ma. Wciąż nie ma jednak jeszcze radości z tego, że za ścianą żyje nasza najbliższa rodzina. Jest szacunek, ale po obu stronach brak głodu jedności, celebrowania wspólnej tożsamości. OK, pokłóciliśmy się dziesięć wieków temu o politykę, o styl, o organizację, o papieski prymat oraz o "filioque" (zdanie w wyznaniu wiary, chrześcijanie wschodni nie zgadzają się na to, że Duch Święty pochodzi "od Ojca i Syna", ich zdaniem pochodzi "od Ojca przez Syna"), ale ile pozwolimy jeszcze owej paranoi żyć? Nie wiem: może musimy jeszcze bardziej dostać od otoczenia w kość, żebyśmy się zaczęli wreszcie trzymać razem i wspierać? Przecież mamy na tym świecie tylko siebie.

Bo ekumenizm to przecież nie wizyta w ZOO: oni przez szybkę, popatrzą sobie na katolickiego dziwoląga, my zobaczymy brodacza z dziwną stułą. I będziemy sobie później opowiadać: no, patrzcie państwo, i takie cuda chodzą dzisiaj między chrześcijanami. Prawdziwy kłopot z ekumenizmem tkwi w tym, że dla wielu z nas rozłam chrześcijaństwa nie jest żadnym bólem ni problemem. Że nie tęsknimy za naszą rodziną. My powtarzamy: pełnia Objawienia trwa w katolicyzmie, prawosławni mogą się do nas przyłączyć. Prawosławni powtarzają: katolicy zrobili schizmę, jak chcą to niech przyjdą i przeproszą. A przecież, choć nasi przodkowie poróżnili się co do interpretacji, istota naszej wiary pozostała ta sama: z prawosławnymi łączy nas przecież to, co najważniejsze: Eucharystia (którą rozumiemy i przeżywamy praktycznie tak samo), niepodzielny Chrystus .

Moim domem jest Kościół Katolicki, ale strasznie mi w nim moich braci prawosławnych brakuje. Autentycznie boli mnie to, że nie mogę przystępować u nich do komunii (a oni zasadniczo u mnie też nie, ale już np. w warunkach zagrożenia życia obustronne obostrzenia - co ciekawe - nie obowiązują). Może ten mój ból to antycypacja przyszłego życia, bo głęboko wierzę, że u Boga nie ma specjalnej sekcji dla jednych i dla drugich. W katolicyzmie czuję się świetnie, ale przebywając wśród nich dostaję dodatkowych skrzydeł, moich wschodni bracia i siostry pomagają mi głębiej przeżywać moją własną tożsamość, bez nich - coś ważnego tracę.

Inspiruje mnie u nich inna od mojej, zachodniej, wrażliwość. W naszej wierze wielką rolę odgrywa prawo i rozumowe rozkminiania. W prawosławiu jest prawie wyłącznie ascetyka i mistyka. My przeistoczenie w czasie mszy tłumaczymy transsubstancjacją, oni nic nie tłumaczą, mówią: to cud i kropka. My kochamy Boga głównie mózgiem, oni całą resztą człowieka. To od prawosławnych wziąłem (i wdrożyłem do swojego katolicyzmu) Modlitwę Jezusową, ikonę, przeżywanie liturgii jako rzeczywistości zanurzającej w kontemplacji nie tylko duszę, ale i psyche i ciało.

To prawosławni pomogli mi na nowo odkryć pierwszych chrześcijan, Ojców Pustyni (bo u nas można czasem mieć wrażenie, że chrześcijaństwo zaczęło się od świętego Tomasza). To oni przechowali u siebie dziedzictwo (czasem realne, czasem legendarne - zawsze inspirujące) pierwszych świętych Kościoła. U nas zdaje się obowiązywać zasada: "im święty bliższy nam, tym lepszy", u nich jest odwrotnie. Więc czczą np. świętą Fotynę, czyli Samarytankę, z którą Jezus rozmawiał przy studni. Pierwszych męczenników mają na ikonach tylu, że nie zmieściliby się nawet na hektarach licheńskich polichromii.

To prawosławni utwierdzili mnie w potrzebie posiadania przewodnika duchowego (w prawosławiu nazywa się go często "starcem"). To oni zmusili mnie do przemyślenia sobie na nowo kwestii czyśćca (tyle razy się z nimi o to spierałem, w ich teologii czyśćca nie ma). To oni kazali mi jeszcze raz przepracować w sobie kwestię soborowości Kościoła. To z grubsza pytanie, na czym buduje się Kościół - na autorytecie jednostek, czy na słynnym zdaniu "Duch Święty i my" (wierząc w zmysł wiary całej wspólnoty wiernych, przez którą - gdy zbiera się razem - mówi Bóg). To jasne, że jak każdą zbiorowość trzeba ich ułożyć w jakieś struktury. U prawosławnych obowiązuje model, w którym nie ma kościelnej centrali, a każda z lokalnych wspólnot jest samodzielnym Kościołem (teoria i tak rozjechała im się jednak w końcu z praktyką, bo w tych samodzielnych Kościołach robią dziś dokładnie to samo, co my w swoim, zarządzanym centralnie, formując sobie "mini-Watykany").

Wgryzam się coraz głębiej w prawosławną teologię małżeństwa. Gdzie materią sakramentu jest nie tyle "akt woli" (jak u nas), ale miłość. Jeśli małżonkowie ją zniszczą (co jest ciężkim grzechem), po zbadaniu sprawy przez Kościół, można jednak z takiego związku zdjąć błogosławieństwo i pozwolić dokonać wyboru jeszcze raz. Zdaniem prawosławnych nie łamie to ewangelicznego zakazu rozwodów (bo sam Chrystus zrobił przecież, ich zdaniem, jeden wyjątek). Jasne, człowiek zawierając ślub przed Bogiem wchodzi w Jego rzeczywistość i włącza swoją miłość w Jego miłość (a Pan Bóg  kocha niezmiennie, wiernie i nie bierze rozwodów), ale człowiek to jednak nie anioł, naturę ma upadłą i choć jego akt woli może być szczery, to w ziemskich warunkach realizację może schrzanić na amen, miłość redukując do zaciskania zębów. Czy nie ciekawie byłoby dowiedzieć się więcej od prawosławnych jak oni to widzą? Czy nie warto - pozostając na katolickich pozycjach - wgryźć się w temat dogłębnie, by lepiej zrozumieć, dlaczego my myślimy tak, jak myślimy, żyjemy jak żyjemy?

Wnioski?

Może z okazji "Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan" katolik przeczytałby choć jedną prawosławną książkę? Zaszedł na chwilę do cerkwi, poszukał ikony? Albo choćby wszedł na serwis cerkiew.pl i przez kwadrans sobie poczytał, co u kuzynostwa słychać (prawosławni, nawiasem mówiąc, też mogliby zresztą zerknąć do naszych rzeczy bez właściwego im czasem podejścia: ojej, nie będę tykał, bo to na pewno schzimatyckie)?

Dlaczego tyle miejsca poświęcam prawosławnym, a nie protestantom? Z prawosławnymi łączy mnie i chrzest i Eucharystia i Pismo, z protestantami - chrzest i Pismo (zasadniczo, bo np. u luteran, choć msza nie jest ofiarą i nie jest sprawowana przez kapłana, wierzą oni, że Jezus jest realnie obecny w Najświętszym Sakramencie, choć tylko do momentu spożycia komunii). Ale też mam się czego od nich uczyć.

Do listy ekumenicznych zadań chętnie dodam więc wysłuchanie jednej z (dostępnych w sieci) konferencji świetnej protestanckiej "kaznodziejki" Joyce Meyers, a przede wszystkim: odkurzenie i otwarcie Biblii (umówmy się, że zadanie zalicza również klik na twojabiblia.pl). Zażyłość jaką protestanci mają z Żywym Słowem Boga jest dla nas zawstydzająca. Coś wreszcie można by z tym zrobić.

Przeczytaj cały felieton na Stacja7.pl