Wszystko wskazuje na to, że to pierwsza tego typu sytuacja w historii. W każdym razie, urzędnicy nie pamiętają, by któryś z poprzedników obecnego szefa PE musiał przy wjeździe do USA okazać pozwolenie na wjazd. Jerzy Buzek to Polak, a Polacy muszą wizy mieć. Kropka. Nie ma znaczenia, czy to obywatel Kowalski czy obywatel Buzek, stojący na czele ważnej instytucji europejskiej. Nie ma znaczenia, ile ma zaplanowanych spotkań, z kim i na jakim szczeblu. Przepisy to przepisy.
Dyplomacja ma to do siebie, że o pewnych rzeczach się nie mówi. Dlatego nikt (rzecz jasna) nie wypowiada się oficjalnie o kontroli na lotnisku. Pan Buzek wjechał przecież do USA bez problemu, to w końcu przewodniczący Parlamentu Europejskiego. Formalności poszły gładko, bo – jak ustaliłem - nie pytano ani o zawartość portfela, ani o cel wizyty. Obywatel Buzek nie musiał też (na szczęście) stać w kolejce do urzędnika imigracyjnego ani zostawiać odcisków palców. Ale czy rzeczywiście wszystko było takie idealne? Raczej nie. Po pierwsze Jerzy Buzek podobnie jak jego polscy współpracownicy (dyplomaci) musiał odpowiedzieć na pytanie „kto pakował im walizki?”. (to na wypadek, gdyby znaleziono coś zakazanego). Po drugie - razem z Przewodniczącym Parlamentu Europejskiego przylecieli też jego inni współpracownicy z Francji, Wielkiej Brytanii Luksemburga i Holandii. Oni w przeciwieństwie do swojego szefa... wjechali bez wiz (nie muszą). Jerzy Buzek sam przyznaje, że "to jest element braku równouprawnienia krajów UE”.
I choć być może chciałby użyć tu mocniejszych słów to jednak dyplomacja to dyplomacja. Jedyne co należy Amerykanom oddać to to, że wszystkich Polaków traktują równo – nawet tych, którzy czasowo mieszkają w Brukseli.