Żyjemy w kraju nader elastycznego podejścia do przepisów. Niektóre omijamy bardzo szerokim łukiem. Rozgrzeszamy się, bo inni robią tak samo, bo rządzą złodzieje, bo przepisy są bez sensu, bo chcemy więcej zarobić, bo mieliśmy trudną historię. Wiadomo, że wszelkiego rodzaju usługi wykonywane są bez faktury. Importowane "bezwypadkowe" samochody są tańsze niż w krajach pochodzenia. W gastronomii jednostki miar i wag są nieco mniejsze niż w systemie metrycznym, chociaż nazywają się tak samo, zaś sądząc po liczbie płacących abonament, miliony telewizorów wykupują turyści zagraniczni. Dobitnym przykładem są też przepisy drogowe. Nie trzeba jechać z Warszawy do Gdańska albo w sobotnią noc znaleźć się w pobliżu dyskoteki, żeby się przekonać, że tam gdzie nie ma radiowozu, zasady nie obowiązują.
Dlatego zadziwia mnie reakcja innych kierowców na jazdę z niewłączonymi światłami mijania. Chociaż w wielu krajach można za dnia podróżować autem bezpiecznie bez włączonych świateł, wcale nie podważam sensu tego przepisu. Po prostu o nim czasem zapominam. W środku pięknego dnia, przy doskonałej widoczności, jadąc spokojną wiejską szosą albo nieruchliwą ulicą, bez włączonych świateł mijania, doświadczam zastanawiającego popłochu lub agresji innych użytkowników drogi. Mam wrażenie, że nikogo nie poruszają w równym stopniu ani trzykrotnie przekraczający dozwoloną prędkość, ani wyprzedzający na zakręcie przed wzniesieniem, ani nawet zasiadający za kierownicą rano po nocnej libacji. Kiedy jedziesz bez świateł, co trzeci kierowca świeci światłami albo macha rękami, niektórzy nawet trąbią, by uświadomić Ci to koszmarne naruszenie przepisów.
Jak wyjaśnić ten fenomen? Może ktoś mnie oświeci.