Polacy wracają z zagranicy. Mimo kryzysu, gospodarka kreuje miejsca pracy na potęgę. Warszawa to miasto może i ohydne, ale ma tanie mieszkania i hotele oraz ciężko pracujących mieszkańców. Taki jest obraz naszego kraju w oczach szefa działu krajów rozwijających się w JP Morgan, globalnym imperium finansowym z aktywami w wysokości dwóch i pół biliona dolarów.
Jak cię widzą, tak cię piszą. Ruchir Sharma umieścił Polskę wśród "Breakout Nations". Taki tytuł nosi jego nowa książka - podróż po świecie w poszukiwaniu krajów z potencjałem wzrostu. Jesteśmy w towarzystwie Południowej Korei - "złotego medalisty" wśród państw goniących najbogatszych, krajów BRIC, czyli Brazylii, Rosji, Indii i Chin, a także Turcji i Nigerii.
Znaczną część życia autor spędza w podróżach po wspomnianych krajach. Pobyty w Warszawie muszą być dla niego traumatycznym doświadczeniem estetycznym. Zauważa bowiem szczerze, że ulice są ponure, zaś architektura miasta ohydna, no może poza odbudowaną w stylu disneylandowym starówką. Czytelnik dostaje do kompletu jedno zdjęcie, smutne jak historia zburzonej stolicy, z szarą układanką okien w odrapanej fasadzie PRL-owskiego bloku-slumsu.
Ta fotografia ma jednak ilustrować mocną stronę Polski, gdzie nie spotyka się architektonicznych - ani w ogóle żadnych - ekscesów, a "w dawnych sowieckich fortecach kryje się (...) coraz lepiej wykształcona siła robocza, nieobciążona długami strefy euro i głupotą nieudolnych przywódców".
Udolność przywódców ma podkreślać porównanie do Grecji i Rosji. Według autora, pragmatyczna Polska leży w najbardziej obiecującym regionie Europy i razem z Czechami tworzy "sweet spot", ziemię obiecaną naszej części świata. To obszar nie tak bogaty, jak ten przyległy od zachodu, ale też nie tak skorumpowany jak Rosja i nie tak zadłużony jak południe. Wyposażony we właściwy system bankowy i z cywilizowanym współczynnikiem różnic majątkowych.
Sharma nie jest oryginalny w swoich obserwacjach. Zauważa, że Polska podczas kryzysu ma lepsze wskaźniki niż inne kraje regionu, bo nie przyjęła euro, wydaje pieniądze z Unii efektywniej niż np. Rumunia i ma spory rynek wewnętrzny, który pozwala zniwelować skutki światowego spowolnienia. Autor - bez podania źródła - utrzymuje też, że Polacy wracają do kraju z emigracji. Pomija natomiast milczeniem kwestie rozrostu biurokracji i szarej strefy oraz ograniczenia planów rozwojowych kraju do dalszej integracji z Unią.
Ta doraźność działań naszych liderów autorowi nie przeszkadza. Inaczej niż George Friedman, autor innej budującej książki "The Next 100 Years", Sharma nie analizuje wcale szerszego tła, nie wykracza dalej w przyszłość, ale też nie udaje, że ma takie ambicje. Jego przewidywania dotyczyć mają najwyżej dekady.
Książka jest jeszcze ciepła, ale świat już ją wyprzedził. O niektórych tezach, które były bezpieczne jeszcze przed kilkoma tygodniami, dziś można dyskutować. Nie chodzi nawet o ukazany właśnie w Czechach gorzki posmak naszego "sweet spot", ale o Turcję. Autor pisze, że turecki boom stał się możliwy dzięki wyjątkowej politycznej i społecznej stabilności, której podstawą jest odejście od nieustannej świeckiej rewolucji na rzecz mądrej polityki pogodzenia kraju z jego islamskimi korzeniami. Czy ostatnie dni nie sugerują, że dla tureckich rewolucjonistów gospodarcza modernizacja kraju to za mało, a stabilizacja może zahaczać o autorytaryzm?
Ruchir Sharma nie wnika w to, czy miejscowa "workforce" korzysta z owoców rozwoju. Nie zastanawia się nad społecznym wymiarem zmian, o ile nie zagrażają wzrostowi PKB. Jako mędrzec imperium pieniądza przygląda się na zimno trendom i wskaźnikom.
Może ekonomista zza Oceanu ma rację, a może mocno się myli. W każdym razie opinia, który wyszła spod pióra tak ważnej postaci, w tak potężnej firmie, idzie w świat. Jak cię piszą, tak cię widzą!