Rządząca partia zapowiada ryzykowny plan redystrybucyjny, który ma przede wszystkim zapewnić jej kolejne wyborcze zwycięstwo, ale przy okazji stać się nie tylko impulsem dla popytu wewnętrznego, ale też kontynuacją procesu redefinicji państwa.
Partia Jarosława Kaczyńskiego sięga po sprawdzone narzędzie mobilizacji, zwane wyborczą kiełbasą. Rzucając kiełbasę na stół, przy którym toczy się polityczna gra, PiS moim zdaniem przewraca rekwizyty ustawione na nim przez opozycję, a którymi znakomita większość wyborców zainteresowana jest znacznie mniej niż zawartością własnych portfeli. O tym, że kiełbasa zmiecie makietki wieżowców i abstrakcyjne statuetki demokracji, niech świadczą paniczne pierwsze reakcje polityków opozycji, którym pozostaje ścigać się w zarzucaniu PiS plagiatu, przez co rzecz jasna podpisują się tylko pod propozycjami przeciwników.
Mniej czytelna, za to sensowniejsza krytyka dotyczy kosztów wyprodukowania owej kiełbasy. Przeciwnicy oskarżają rządzących o to, że chcą kupować głosy na kredyt, że rozdawnictwo pogrąży Polskę w długach. Wiarygodności części autorów tych zarzutów odbiera jednak fakt, że kiedy PiS zapowiadał pierwszą falę świadczeń, ci sami eksperci przesadzili z potępieniem, wieszcząc rychłe spustoszenie w finansach państwa. Tymczasem okazało się, że nie tylko nie doszło do katastrofy, ale że rząd PiS może pochwalić się po zeszłym roku niespełna... jednoprocentowym deficytem.
Tym razem ekonomiści są zatem ostrożniejsi w ostrzeżeniach. Część nawet przyznaje, że niski deficyt pozwala teraz PiS sypnąć groszem przed wyborami, bez alarmowania pożyczkodawców. Przestrogi wspomnianych ekspertów dotyczą zatem dłuższej perspektywy i możliwego pogorszenia stanu finansów państwa w kolejnych latach, co jest wysoce prawdopodobne w razie znacznego osłabienia tempa rozwoju gospodarczego.
Niespecjalnie skomplikowane wyliczenia pozwalają oszacować, że objęcie bezwarunkowym świadczeniem 500+ wszystkich dzieci oznaczać musi prawie 20 mld złotych dodatkowych wydatków dla budżetu. Ekstra miesięczne świadczenie dla wszystkich emerytów to ponad 10 mld, ale ten wydatek PiS obiecuje na razie na rok, z perspektywą przedłużenia na następne lata, więc w razie kłopotów może się łatwo z tej obietnicy wycofać. Trudno oszacować koszt wynikający z obniżki podatku PIT i zwiększenia kwoty wolnej od podatku, bo na razie nie są znane szczegóły tych rozwiązań, ale można chyba założyć, że zapowiedź premiera o tym, że realizacja planu będzie kosztować do 40 mld złotych, jest dość precyzyjnym przybliżeniem.
Szef rządu twierdzi również, że finansowanie planu będzie możliwe dzięki "dalszej naprawie podatków" oraz ograniczeniu wydatków na administrację. Osiągnięcia wszystkich polskich rządów na drugim z wymienionych pól każą wątpić w szansę uzyskania znaczących oszczędności na administracji. "Dalsza naprawa podatków" może być trudna, zważywszy że podatkowe rezerwy kryją się na kontach międzynarodowych firm, które zatrudniają najlepszych prawników i mają znaczące wpływy, o czym może świadczyć niedawny list ambasadorów czterech krajów w obronie zysków działających w Polsce zagranicznych banków. Ostatecznie, trudno się spodziewać, że skuteczniejszy pobór podatków i oszczędności na administracji dadzą sumę choćby zbliżoną do owych 40 mld rocznie i dlatego sypanie groszem może okazać się ryzykowne dla budżetu, jeśli osłabienie międzynarodowej gospodarki mocno odbije się na polskiej.
Plan PiS może jednak okazać się poduszką chroniącą polską gospodarkę przed tym osłabieniem. Zasilenie milionów konsumentów powinno ożywić popyt wewnętrzny i chociaż częściowo osłabić skutki możliwego osłabienia eksportu. Doświadczenie wskazuje również, że dodatkowe świadczenia dla rodziców ponownie osłabi motywację do pracy za niskie wynagrodzenia i - w obliczu braku rąk do pracy - podziała jako impuls do dalszego wzrostu wynagrodzeń, co jeszcze wzmocni efekt redystrybucji dochodu i rozleje popyt na dolne szczeble drabiny dochodowej.
Przy okazji warto zauważyć, że kolejne działania państwa na rzecz wzrostu niskich dochodów oznaczają dalsze przesunięcie fundamentów państwa od fetyszyzowania wskaźników gospodarczych w stronę ekonomicznego egalitaryzmu. Te działania można nazwać populizmem, ale byłbym ostrożny z tak łatwym zbywaniem tej koncepcji w czasie bezprecedensowego wzrostu różnic dochodowych i związanego z tym wzrostu napięcia społecznego, widocznego ostatnio choćby na francuskich ulicach.