Kończę pracę zaraz po północy. Wybiegam i nie mogę znaleźć samochodu. Sama para. Tak gęsta, że kopca nie widać. Zjeżdżam ostrożnie do miasta. Męczę wycieraczki, trę szybę rękawem, ale i tak nic nie widać.
Na dole, zamiast kościoła Norbertanek na Salwatorze, gęsta chmura. Jadę po koleinach torów tramwajowych przez wiszącą w powietrzu wodę. Tam gdzie powinny być domy, zwijają się kłęby pary, tam gdzie są zwykle neony, świecą kolorowe plamy. Pod Wawelem dostrzegam tablicę z nazwą ulicy: ‘Podzamcze’, ale nad nią ani śladu zamku.
Takiej mgły nie widziałem nigdy i nigdzie, nawet gdy mieszkałem w Anglii. Wypełnia po brzegi krakowską dziurę. Przykrywa miasto jak zimna pierzyna. Ciągnie mętną wodę z Wisły, dodaje stęchlizny kamienicznych piwnic i kwaśnego smrodu z kombinatu. Zamienia Kraków w dekoracje sztuki dla dzieci z przerośniętą wyobraźnią.
Tu rozmazany mur, tam nieokreślone drzewo, a pod latarnią ruchome cienie. Może to żywi, a może umarli…
Dobrze, że w Krakowie nawet po omacku trudno jest się zgubić. Wiadomo, wszystkie drogi i tak prowadzą na rynek. W Warszawie jest trudniej. Kiedy mieszkałem na Ursynowie, zawsze gubiłem się w nocnej mgle. Dopóki nie wpadłem na to, by liczyć mijane ronda.
Wysiadam. Lodowata mgła wciska się pod ubranie. Ocieram się o bezgłowe duchy straceńców, pochowanych tu, na bagnach i rozlewiskach, za murami miejskimi, jeszcze zanim zbudowano kamienice i wytyczono ulicę świętego Sebastiana. Szczęśliwie przechodzę na jej drugą stronę i z dumą odnajduję właściwą bramę. Trzęsę się z zimna tak, że nie mogę trafić kluczem do dziurki. Ścieram wilgoć z twarzy i przez zamglone schody docieram do mieszkania.
W nocy wiosłuję przez rynek, wśród mięsistych, białych ryb. Kieruję się w stronę światła Latarni Mariackiej.
Nie wierzę sennikom zwłaszcza internetowym, ale sprawdzam. Wielkie ryby - zadowolenie, latarnia - ważne wydarzenie.
Zgadza się! Ale o tym innym razem...