W bruku ulicy Szewskiej tkwią stare tory, które nigdzie nie prowadzą. To dowód, że tramwajom dawniej było wolno paradować po Rynku. Dziś mogą jeździć co najwyżej po obwarzanku Plant. Jest jednak jedno miejsce, gdzie pozwala im się zbliżyć do pępka krakowskiego świata. To przejazd z zachodniej strony Plant na wschodnią, przez Plac Dominikański.
Wagony innych linii tylko zgrzytają z zazdrości, kiedy żelastwo z numerami 3, 6, 8 i 18 defiluje przed papieskim oknem, przeciska się obok Franciszkanów i zatrzymuje przed magistratem. Z przystanku tramwaje mogą wtedy zajrzeć przez korytarz Grodzkiej do salonu miasta. Potem ruszają nagle, prosto na turystów spacerujących w poprzek torów. Chińczycy i Warszawiacy skaczą wówczas po życie, ku uciesze smagłych sprzedawców tradycyjnego krakowskiego kebabu.
Nieco dalej jest cieśnina przed kościołem Dominikanów. Tam, przez chwilę jest jak w Pradze i trochę jak w Lizbonie. Ulica jest brukowana, nachylona, mury blisko, a chodniki wąziutkie. Gdyby wystawić rękę przez okno, można strącić pieszemu ewentualny kapelusz.
Właśnie w tej cieśninie zaparkował taksówkarz. Nie wiem, czy miał kaca, czy zeza, w każdym razie tył jego BMW wystawał na tory, zagradzając drogę tramwajowi. Stanąłem obok i czekałem co się stanie. Rzecz działa się zimą, ale zanim zdążyłem zmarznąć, nadjechała trójka z oknami zaparowanymi przez sto oddechów. Motorniczy najpierw próbował przecisnąć tramwaj obok taksówki. Potem zrezygnował i bezradnie rozłożył drzwi. Tłum wylał się po schodkach przed kościół Dominikanów. Tramwajarz też wyskoczył i zaczął zaklinać wzrokiem lukę między przodem swojej niebieskiej trójki i tyłem czarnej „trójki” BMW.
Ludzie mlaskali ze zniecierpliwienia, a motorniczemu nie starczało charyzmy, by uspokoić wpatrzonych w niego pasażerów. Potrzebny był lider. Nie było chwili do stracenia. Ktoś musiał natychmiast podjąć się roli przywódcy. Ostatecznie system komunikacyjny trzeciego miasta Polski był przerwany i to w newralgicznym punkcie. Władza leżała na bruku, więc ją sobie wziąłem.
Najpierw zawołałem: „Sprowadźmy straż miejską” i o dziwo, para młodych pasażerów rzuciła się na poszukiwania. Zachęcony sukcesem zwróciłem się do motorniczego, „Niech pan dzwoni, ale nie telefonem” i wskazałem na kabinę, a on wskoczył do tramwaju i zaczął dzwonić jakby sie paliło. Dźwięk nie przyciągnął kierowcy BMW, ale zabrzmiał jak wezwanie do walki. Ludzie zacisnęli pięści i zaczęli gromadzić się wokół samochodu. Snuli przy tym głośne przypuszczenia na temat stanu umysłu taksówkarza i krętej ścieżki kariery jego matki. Postanowiłem wykorzystać nastroje i sprawić, by fala wzburzenia przeniosła auto. Wystarczyło, że powiedziałem „Ciekawe, ile waży takie BMW?”, by mężczyźni otoczyli wóz i zakasali rękawy płaszczów i kurtek.
Tramwaj dzwonił, stojąc o metr od BMW, tłum ludzi usiłował podnieść taksówkę i wtedy wreszcie pojawił się jej właściciel. Udawał, że nie wie o co chodzi, krzyczał „Co jest!? Co jest?! Ten wóz, to pieniądze są!”. Wyjaśniłem mu, że reprezentuję pasażerów i w ich imieniu muszę udrożnić linię, na co on warknął nieoczekiwanie „Przecież ten wasz tramwaj może tu przejechać, zmieści się”.
Zwykle zastanawiam się nad wszystkim żenująco długo, przyglądam ze wszystkich stron i decyduję dopiero, kiedy jestem pewny, że się nie mylę, w ten sposób tworząc sobie ułudę, że kontroluję rzeczywistość. Tym razem było inaczej. Pewnie dlatego, ze osobnik, bezczelny bardziej niż piesek, który rzuca się na nogę, nie podważył moich racji osobistych, ale mój funkcyjny autorytet przywódcy pokrzywdzonego tłumu. Dlatego podniosłem rękawicę. Powiedziałem motorniczemu „można ruszać, bo pan taksówkarz twierdzi, że tramwaj jakoś przejdzie”. Pilot z MPK wskoczył za stery. Trójka sypnęła iskrami, prąd przeszył zwojnice, koła drgnęły i tramwaj zaczął powoli przesuwać się w stronę lśniącej farby z lakierni Bawarskiej Fabryki Samochodów. Taksówkarz miał tylko chwilę, by porównać wagę swojego słowa z ciężarem tramwaju.
To była bardzo długa sekunda. W ostatniej chwili osobnik krzyknął: „Jaj se nie róbcie, ten wóz kosztował kupę kasy” i poddał się. Nic dziwnego, bo czasy mamy takie, że blask męskiego honoru przegrywa z błyskiem lakieru samochodowego. Motorniczy zdjął nogę z opornika, a taksiarz wskoczył do BMW i błyskawicznie odjechał w stronę kościoła Franciszkanów.
Tak się skończyła moja przygoda z przywództwem. Pasażerowie nie bili brawa, a motorniczy nie klepał mnie po plecach, ale tramwaj był wolny, ludzie mogli jechać do domów. System komunikacyjny był udrożniony.
Od zimy w moim życiu zaszły zmiany, ale nadal nie forsuję zanadto swojego punktu widzenia, znów hamuję emocje i raczej obserwuję niż rządzę. Za to kiedy jestem w cieśninie obok kościoła Dominikanów uśmiecham się do siebie i sprawdzam gospodarskim okiem, czy aby na pewno wszystkie samochody są właściwie zaparkowane.