Nowa komedia Woody'ego Allena "Zakochani w Rzymie" jest upleciona z motywów typowych dla tego reżysera. Mamy tu więc miłosne rozterki, erotyczne pokusy, fobie, problem niespełnienia oraz dręczącej, a zarazem pożądanej sławy. Tak, tak, to wszystko już było. Czarowi obrazów Nowojorczyka trudno jednak nie ulec. Nawet, gdy towarzyszy temu poczucie, że reżyser po raz kolejny nas nabiera. Dlaczego przychodzi mu to z taką łatwością? Odpowiedź może być banalniejsza, niż się wydaje.
Wbrew pozorom świat nie zmienia się tak szybko, a problemy dotykające ludzi pozostają wciąż takie same. Może to jest wytłumaczenie, dla którego na premierę każdego filmu Allena ściągają prawdziwe tłumy. W końcu nie bez kozery jest on nazywany psychoanalitykiem milionów.
U Allena można poczuć się, jak na kozetce. Opowiadając perypetie swoich bohaterów, bezlitośnie obnaża ich niezdecydowanie, egoizm, lęki i kompleksy. Ich problemy przypominają o własnych, a podlane sporą dawką inteligentnego poczucia humoru, stają się mniej bolesne. I w tym tkwi chyba urok filmów Nowojorczyka, które pozwalają wierzyć, że życie z jego komplikacjami jest całkiem znośne (nie mówimy tu oczywiście o mroczniejszym Allenie, znanym m.in. z "Wszystko gra", czy "Zbrodni i wykroczeń").
Nie inaczej jest i tym razem. Najnowszy obraz "Zakochani w Rzymie" może oczarować, mimo że nie jest tak błyskotliwy i pomysłowy jak choćby "Paryż o północy". Przeplatają się tu ze sobą cztery odrębne historyjki. Jednym z jej bohaterów jest przeciętny mieszkaniec Rzymu (w tej roli R. Benigni), który bez żadnego powodu zostaje celebrytą ściganym przez paparazzich. Absurd goni tu absurd, a puenta tej opowieści jest dość gorzka, choć może jak na Allena zbyt oczywista. Inny wątek jest poświęcony parze nowożeńców przybyłych do Rzymu z prowincji - wystawionych na nowe pokusy i walkę z nimi. Ciekawie prezentuje się historia amerykańskiego studenta architektury (znany z roli w Eisneberg), którego dziewczyna przedstawia mu swoją przyjaciółkę - bezrobotną aktorkę (Page). Tej miłosnej szaradzie dostarcza chłodnego komentarza jego starsze alter ego (A. Baldwin). Jednak moim zdaniem najlepiej na tle tych opowieści wypada nowelka, w której występuje sam Allen w roli emerytowanego reżysera operowego. Gdy wraz z żoną przybywa do Rzymu, aby poznać włoskiego narzeczonego swojej córki, przy okazji odkrywa talent śpiewaczy jej… teścia. Szkopuł w tym, że ten potrafi śpiewać wyłącznie pod prysznicem... W tej historii Allen daje upust wariackiej, ukochanej przez widzów fantazji, która rozbawia o łez.
Jeśli fabuła nie wystarczy, by film nas do siebie przekonał, to nadzieja w tym, że porwie nas sceneria. W "Zakochanych w Rzymie" Allen już po raz kolejny z rzędu funduje nam "ładną pocztówkę". Jesteśmy mamieni kolorytem rzymskich lanszaftów, a losy bohaterów śledzimy przez pryzmat Fontanny di Trevi, Koloseum i Schodów Hiszpańskich. Umilają nam to lecące w tle włoskie szlagiery (typu Amada Mia, Amore Mio) i arie z oper Pucciniego.
Summa summarum - w pozytywnym odbiorze filmu nie przeszkadzają lekko ograne żarty, nieco przewidywalna fabuła, słabsze momenty i - w przypadku "Zakochanych w Rzymie" - niedbały montaż. Parafrazując - jak ma nie zachwycać, skoro zachwyca? A przynajmniej jak ma się nie podobać, skoro się podoba? Zupełnie bez przekąsu - na Allena zawsze można liczyć.