To Francja i Niemcy rozdały na szczycie UE karty i zrealizowały swoje interesy narodowe. Polska również, jeżeli ktoś uznaje że polski interes narodowy to zablokowanie Fransa Timmermansa.
Wybór Fransa Timmermansa na szefa Komisji Europejskiej byłby rzeczywiście fatalny dla Polski, bo stworzyłby na 5 lat wielkie napięcie na linii Warszawa-Bruksela, wzmocnił w kraju eurosceptyków, a jeżeli zostałaby przegłosowana cała Grupa Wyszehradzka - to oznaczałoby wręcz - niebezpieczny podział Europy. Nie najlepiej by było dla postrzegania Unii w Polsce, gdyby twarzą Unii miał zostać Timmermans.
Tego wszystkiego udało się polskiemu rządowi uniknąć, między innymi dzięki zachowaniu jedności Grupy Wyszehradzkiej. Jednak tak duży kraj jak Polska stać na więcej, zwłaszcza na pozytywna agendę. Tymczasem Polska w ogóle nie podjęła starań o to, by zapewnić jakąkolwiek reprezentację Europy Środkowo-Wschodniej. Od początku Warszawa wiedziała czego nie chce, ale nie wiedziała czego chce.
Efekt jest taki, że absolutnie nikt z regionu nie obejmie jakiegokolwiek z pięciu najważniejszych unijnych stanowisk. To niebezpieczny precedens. Bo nie będziemy mieć rozumiejącego specyfikę Europy Środkowo-Wschodniej reprezentanta na najwyższych szczeblach unijnej władzy. Nie został spełniony warunek równowagi geograficznej, mimo że wszyscy od Tuska, poprzez Macrona na Morawieckim skończywszy zapewniali, że jest on bardzo ważny.
Polska nie zaprotestowała wobec niespełnionych obietnic, co jak na kraj, który chce odgrywać rolę lidera międzymorza, jest dziwne i niepokojące. W dodatku Polska zajęta walką na śmierć i życie o Timmermansa gładko przełknęła Niemkę na czele Komisji Europejskiej (chyba tylko na zasadzie ktokolwiek byle nie Timmermans).
Poparcie Warszawy, a nawet entuzjazm dla Niemki jest zaskakujący, zwłaszcza że rząd (wspierany prawie codziennie przez TVP), bardzo często krytykował niemiecką dominację w Unii. A teraz wpływy niemieckie będą jeszcze większe, tym bardziej że szefem PE przez połowę kadencji ma być także Niemiec, Manfred Weber. Wówczas unijna władza prawodawcza i wykonawcza będzie w niemieckich rękach. Takie przejęcie przez Berlin władzy w Komisji Europejskiej - dla weteranów zajmujących się polityką europejską - jest czymś niesłychanym. Jeszcze kilka lat temu - nie do pomyślenia.
To akceptacja końca "samoograniczania się" Niemiec. Berlin niczego już nie musi udawać - po prostu jest decydującym krajem w Europie. Kanclerz Angela Merkel rozegrała to po mistrzowsku: najpierw dzięki Manfredowi Weberowi przyzwyczaiła wszystkich do myśli, że szefem KE może być Niemiec, a potem dzięki blokadzie Timmermansa przez Wyszehrad wystawiła własną kandydatkę.
Nie oznacza to, że von der Leynen będzie dla Polski katastrofą. Raczej należy ona do tych Niemców, którzy mają sporo cierpliwości do Polski i pamięć historyczna ich nie zawodzi.
Drugim zwycięzcą szczytu jest prezydent Francji Emmanuel Macron. Francja otrzymała to, co chciała od początku: stanowisko szefa EBC, by móc wybielać swoje problemy np. z deficytem. Przy okazji sprzeciwu Wyszehradu upadła nielubiana przez Macrona koncepcja tzw. kandydatów wiodących. Francuzi są także bardzo zadowoleni, bo nareszcie realizują w UE swoją politykę wspierania frankofilów. Najważniejsze stanowiska zajmują osoby świetnie mówiące w języku Moliera, a francuski przyszłej szefowej KE jest podobno wręcz arystokratyczny.
Do grupy frankofilów należy oczywiście Charles Michel, premier Belgii, który obejmie stanowisko szefa Rady Europejskiej po Donaldzie Tusku. Polska także bez zmrużenia oka zaakceptowała go, chociaż marzy mu się (podobnie jak Macronowi) Unia dwóch prędkości, czyli pozostawienie Polski na bocznym torze integracji europejskiej. Tak więc dzięki zablokowaniu przez Polskę układanki z Timmermansem Paryż i Berlin zrealizował swoje interesy.
Polska w sensie pozytywnym zyskała na razie niewiele. Najbliższym testem będzie teka polskiego komisarza. Tylko mocny, merytoryczny komisarz z ważną teką - może stawić czoła francusko-niemieckiemu walcowi zwanemu eufemistycznie - lokomotywą.