Rząd Donalda Tuska nie zabiega o ograniczenie cięć w wydatkach na unijną administrację, mimo, że to właśnie one najbardziej dotkną Polaków. Ograniczanie wydatków sprawią, że młodzi Polacy, którzy pracują w instytucjach europejskich nie będą dostawać awansów, a nabór nowych osób z Polski będzie ograniczony. Te smutne przewidywania potwierdzili mi polscy dyplomaci oraz wysoki urzędnik Komisji Europejskiej.
W najnowszym projekcie unijnego budżetu jest propozycja obcięcia środków na administrację o pół miliarda euro. Ta kwota może jeszcze się zwiększyć, bo Londyn chce o wiele głębszych cięć.
Obecnie nasz kraj nie ma odpowiedniej reprezentacji w Brukseli. Na wyższych stanowiskach jest raptem 70 Polaków, podczas gdy inne kraje mają po kilkuset swoich reprezentantów.
Brak Polaków na wysokich stanowiskach to brak wpływu na tworzenie unijnego prawa, które często decyduje o interesach polskich firm.
Niektórzy moi rozmówcy w Brukseli uważają, że utrudnianie Polakom dostępu do ważnych stanowisk to celowa polityka dużych krajów. Zachowując dla siebie kierownicze posady chcą one w ten sposób faktycznie sprawować władzę.
Polski rząd nie zamierza walczyć o stanowiska w unijnej administracji. Dlaczego? Jak tłumaczył mi jeden z dyplomatów, chodzi o to, że nie można walczyć na wielu frontach. A jedynym celem rządu w batalii o budżet są fundusze strukturalne. Sprawę załatwią więc inni.
Premierowi Wielkiej Brytanii zależy na tym, by przywieźć do Londynu głowy eurokratów - powiedział mi jeden z dyplomatów. Głębokie cięcia w wydatkach na administrację mogą więc okazać się ceną kompromisu na przyszłotygodniowym szczycie w Brukseli.
Brak zaangażowania rządu w obronę wydatków na administrację to krótkowzroczność. Może się okazać, że okrojone fundusze uzyskamy, ale stracimy realny wpływ w Unii Europejskiej.