W kuluarach europarlamentu już można odczuć gorączkę przed kampanią do wyborów samorządowych. Widać to już od pierwszych dni prac PE po wakacjach.
Jacek Protasiewicz (PO), do niedawna typowany na prezydenta Wrocławia, "wisiał na telefonie z krajem" - powiedział mi jeden z jego współpracowników. A Filip Kaczmarek (PO) - możliwy kandydat PO w Poznaniu - "nawet jeżeli ciałem jest w Brukseli, to duchem w Poznaniu" - usłyszałam od jego kolegi partyjnego. Także Wojciech Olejniczak (SLD) częściej ostatnio wypowiada się na temat Warszawy niż o unijnej polityce regionalnej, w której uchodzi za eksperta.
Te trzy przykłady wystarczą, żeby słusznie się obawiać, że kandydaci w wyborach samorządowych niewiele w tym czasie zrobią w europarlamencie. Także inni europosłowie będą musieli się zaangażować w wybory samorządowe, bo samorządowcy pomagali im w wyborach europejskich.
Jest pewne, że będą musieli się pokazywać częściej w regionie niż w Brukseli czy w Strasbourgu. A ci, którzy nawet bez kampanii więcej czasu poświęcali na zabieganie o to, aby być w orbicie koterii, która akurat rządzi w kraju - na pewno będą jeszcze mniej widoczni w PE.
Zaangażowanie polskich eurodeputowanych w prace nad unijną legislacją - znowu więc siądzie. A już po pierwszym roku rozruchu i po naszych interwencjach (lista euroleniuchów) było lepiej z aktywnością…
Co ciekawe, kandydatów może jednak być mniej niż się spekuluje. Pensja eurodeputowanego jest kilkakrotnie wyższa niż prezydenta miasta. Poseł Tadeusz Cymański (PiS) (o którym się mówiło się jako o kandydacie na prezydenta Gdańska) przecież sam niejednemu już się przyznał, że mając pięcioro dzieci na utrzymaniu "złapał Pana Boga za nogi", zostając europosłem. Nic więc dziwnego, że między sobą eurodeputowani żartują, mówiąc: "uważaj, bo możesz wygrać".