Najpierw były słusznie politycznie przemówienia. Mikrofon oddano obecnym i byłym premierom, obecnemu i poprzedniemu szefowi europarlamentu. Oczywiście wystąpienia przydługie i za dużo. Tak wyglądały uroczystości nadania esplanadzie przed Parlamentem Europejskim imienia "Solidarność 1980".
Były też ustawione w rzędzie dzieci, którym kazano stać nieruchomo w białych kaskach z napisem "Solidarność". To jednak dałoby się znieść, bo rzeczywiście nie zawsze place czy ulice w Brukseli chrzczone są imieniem "Solidarności" i trochę patosu oraz heroicznych wspomnień - nie zaszkodzi.
Jednak przeszły mnie ciarki, bo nagle powiało komunizmem, czyli najgorszymi wspomnieniami z mojego dzieciństwa, wszystkim, tym od czego właśnie mówcy się odżegnywali. Na scenie pojawił się mężczyzna z dosłownie przylepionym do ust uśmiechem, który pretensjonalnie ugrzeczniony zapowiadał w wyraźnie wyuczonym francuskim - występ zespołu "Śląsk".
Potem było jeszcze gorzej. Z głośników na całą Brukselę lały się "Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego...". Były przytupywania i pohukiwania. Przy "Dziubka dej, dziubka dej, moja rosto miła" - zauważyłam, że goście zaczynają się rozchodzić.
Wstałam i poszłam do europarlamentu. Tam, brytyjska urzędniczka, która oglądała transmisję uroczystości pytała mnie czy dla moich polskich uszu to brzmi przyjemniej, bo ją od tego śpiewu bolą uszy. Bolały mnie nie tylko uszy, żal mi było, że ta nasza siermiężność, peerelowska ludowość potrafi nas dopaść wszędzie i o każdej porze.