Tekturową grę aktorską i scenografię jak ze szkolnego teatrzyku można jeszcze przeboleć. Ale dlaczego za nasze wspólne pieniądze publiczna telewizja wyśmiewa wybitnego króla, robiąc z niego zdemenciałe popychadło, głupca i frajera?
W "Koronie królów" niewiele może się podobać. Pierwszy odcinek nowej telenoweli TVP to 30 minut życia, których już nigdy nie odzyskam. Nawet moja teściowa - silna kobieta z przygranicznej wsi, ciężko pracująca na roli, a w wolnych chwilach lubiąca pooglądać "Wspaniałe stulecie" - mówi, że nie tak powinna wyglądać mydlana opera. Tym bardziej nie tak robi się seriale historyczne.
Kostiumy wyglądają jakby zostały wykonane z folii kuchennej i worków na śmieci segregowane. Ani w kroju, ani w bogactwie nie oddają obrazu mody dworskiej XIV stulecia. Ceremonie religijne, jak chrzest przybyłej z Litwy księżniczki Aldony Anny czy ślub następcy tronu, przyszłego Kazimierza Wielkiego, niewiele mają wspólnego z historycznym obrazem tych rytuałów. Aldona na ślubnym kobiercu wygląda jakby urwała się z typowego polskiego wesela w XXI wieku, a biskup recytuje formułkę, której w średniowieczu na pewno nikt nie wygłosił. Gdy z kolei królowa Jadwiga Kaliska wznosi modły, scenarzyści niby wkładają w jej usta słowa po łacinie, ale rzecz jasna takie, które były w użyciu w zupełnie innym stuleciu.
Wawel z "Korony królów" bardziej od dumnej rezydencji polskiego monarchy przypomina tanią atrapę z wesołego miasteczka. I nic właściwie dziwnego - może w myśl politycznego zapotrzebowania, a może dlatego, że tak było najtaniej - serial kręcono w Bobolicach, a więc w jednym z niedawno odbudowanych zamków kazimierzowskich. W zamku nie bez powodu określanym mianem... "Disneylandu". Ani on piękny, ani wierny historycznie, ani nawet podobny do gotyckiego Wawelu.
Gra aktorska przywodzi na myśl próbę licealnego przedstawienia, na którą zagoniono znudzonych uczniów tylko wyczekujących, aż zabrzęczy dzwonek. Motywacje bohaterów pozbawione są logicznego sensu i zmieniają się ze sceny na scenę, tak jakby nakręcono kilka wersji odcinka, a potem sklejono je na chybił trafił. Kamerzysta zdaje się momentami zasypiać za obiektywem, a bieda wyzierająca z każdego kadru wypada nawet już nie śmiesznie, ale kompromitująco.
Piętnastoosobowy dwór polskiego króla? Kilka głupkowato chichoczących gąsek, które nie tylko ukazują fraucymer w sposób kompletnie seksistowski, ale też bardziej przypominają wiejskie kobieciny przy praniu, niż dwórki potężnej królowej? Uroczysty orszak monarchy złożony... z siedmiu osób? Trudno się nie zasmucić, myśląc, że właśnie ta "superprodukcja" będzie odtąd prezentować Polsce i światu naszą dumną historię. Prawdziwy problem leży jednak gdzie indziej.
Serial wykonany na zlecenie publicznej telewizji i za państwowe pieniądze nie tylko obraca obraz czasów Łokietka w żałosną komedię, ale samego króla - nazywanego władcą niezłomnym i zjednoczycielem Polski - ukazuje jako zdemenciałe popychadło, głupca czy po prostu frajera.
W "Koronie królów" Władysław Łokietek to nie wybitny monarcha, zdolny przeciwstawić się każdej przeciwności losu, ale bełkoczący starzec zmieniający poglądy jak chorągiewka, obdarzony rozgarnięciem na poziomie trzylatka i wymagający, by doradcy tłumaczyli mu rzeczy, które oczywiste byłyby nawet dla stajennego, który o kilka razy za dużo spadł z konia, uderzając głową prosto w twarde klepisko.
Majestat króla jest tak znikomy, że do jego rezydencji bez zapowiedzi może wparować przypadkowy, śmierdzący obdartus, żądający audiencji. To król, ale chyba tylko malowany, bo pozwala rycerzowi, by w towarzystwie dworu go rugał i pouczał, że "biedni to też jego poddani". Oczekuje się od widza, że uwierzy, iż ten sam Łokietek dokonał epokowego dzieła scalenia kraju pod swoim berłem, ale zarazem pokazuje się nam zagubionego dziadygę, który zachowuje się tak, jakby dopiero od wędrowca, który zaplątał się do jego komnaty dowiedział się, że istnieją jacyś Litwini i że od przeszło stu lat organizują najazdy na Polskę...
W jednej chwili temat jest mu kompletnie obojętny, a już w następnej ten demiurg polityki, który (to wiadomo oczywiście z podręczników, a nie z serialu) zdołał przekupić ojca świętego i skłonić go do przyznania sobie korony rzuca: "Zburzyć stolicę pogan to by się papieżowi podobało...". Oto Realpolitik w najlepszym wydaniu. Przyjmowanie rad od kogokolwiek, decyzja o wojnie w dwie sekundy, dalekowzroczna ocena sytuacji godna najwybitniejszych strategów: czyli kładźmy głowę pod topór, bo to się spodoba następcy świętego Piotra.
Łokietek jest tak nieporadny, że potrzebuje doradców, by ci - jak niesfornemu bachorowi - wyjaśniali mu, że Polska graniczy z Zakonem Krzyżackim i że Krzyżacy są niefajni. Dworzanie ładują zresztą Łokietkowi do głowy jeden komunał za drugim. Ten patrzy przed siebie zagubionym wzrokiem i chłonie wieści nawet tak oczywiste, jak to, że Polska od X stulecia walczy o zwierzchność nad Śląskiem. Zresztą doradcy zdają się robić z niego idiotę i wmawiać królowi, że Czesi właśnie zajęli polski Śląsk, choć to raczej Piastowie walczyli od lat o to, by choć na moment ten Śląsk wyrwać z rąk południowego sąsiada.
Przede wszystkim jednak Łokietek zachowuje się jak żałosna chorągiewka na wietrze. Porównanie nieprzypadkowe, bo taka właśnie mała, śmieszna, zupełnie niehistoryczna chorągiewka powiewa na dachu jego udawanego Wawelu. W jednej chwili wiadomości o Litwie go zaskakują. W drugiej rwie się do wojny... Zaraz rzuca - raczej jak jakiś młody, popędliwy byczek, niż stateczny monarcha, który opanował do perfekcji prawidła politycznych szachów - że "od korony ważniejsza dla niego jest wolność poddanych". Tych samych poddanych, o których niedoli dopiero co albo nie wiedział, albo była mu ona obojętna. A na koniec, ni stąd ni zowąd Łokietek (albo jakiś nowy głos w jego schizofrenicznym umyśle) stwierdza, że jednak nie będzie iść na wojnę, tylko... wyda córkę za litewskiego księcia. Bo taki krok "tylko wzmocni polską koronę".
Edukowanie syna Łokietek ogranicza do stwierdzenia, że ten powinien "najpierw nauczyć się panować nad żoną", a dopiero potem - nad krajem, tak jakby krótkie trzymanie żony miało coś wspólnego ze zdobywaniem politycznych szlifów. Król jednocześnie nie wie (czyżby początki demencji?), że należący do niego Szczerbiec to nie żaden "miecz królów", lecz... prezent od żony. Czyżby już zdążył zapomnieć, że nikogo przed nim nie koronowano wcześniej z wykorzystaniem tej klingi i że została ona wykonana dopiero na zlecenie jego zmarłego teścia? Skleroza, albo i głupota. Bo to przecież monarcha, który jednocześnie twierdzi, że dla królowania kluczowa jest miłość...