Piątkowe głosowanie w Sejmie nad obywatelskim wnioskiem o przeprowadzenie referendum edukacyjnego raz jeszcze ukazało lekceważący stosunek polityków rządzącej koalicji do obywatelskich inicjatyw. Owo lekceważenie ma w tym przypadku szczególny wymiar, gdyż dotyczy kwestii losów edukacyjnych dzieci, czyli spraw, w których rodzice mają konstytucyjnie zagwarantowane prawo do wpływania na proponowane przez rządzących rozwiązania.
Dodatkowo trzeba pamiętać, iż wniosek o referendum poparty był przez prawie milion podpisów. Pomimo to politycy zasiadający w polskim parlamencie pokazali obywatelom, iż państwo nie jest dla nich, ale oni są dla państwa /w tym przypadku ich dzieci posłużą do realizacji kompletnie nieprzemyślanych zmian w systemie oświaty. Kwestia referendum edukacyjnego, poza naturalnie sprawami dotyczącymi kształtu systemu oświatowego, mogła stać się impulsem do podjęcia wreszcie dyskusji o modelu państwa polskiego, które zamiast państwa pomocniczego staje się coraz bardziej klasycznym biurokratycznym molochem. Niestety, do rozmowy o tym, w poprzedzającej sejmowe głosowanie dyskusji, praktycznie nie doszło. Tymczasem jest to kwestia o kluczowym dla naszej przyszłości znaczeniu, wobec której zdecydowana większość czynnych polskich polityków ma jednoznaczne stanowisko, uznając dominującą rolę państwa i jego agend nad obywatelem. To jest zresztą jeden z obszarów tematycznych, w których rządzący i opozycja są wyjątkowo zgodni.
Wydaje się, iż inicjatorzy referendum popełnili jednak błąd lokując w zestawie pytań referendalnych aż pięć kwestii, zamiast skoncentrować się tylko na sprawie obniżenia wieku rozpoczynania obowiązku edukacyjnego przez polskie dzieci oraz ewentualnie na zdemolowaniu systemu kształcenia ogólnego przez "reformę programową" duetu pań Hall - Szumilas. Zawężenie zestawu pytań referendalnych do tych kwestii pozwoliłoby wyeksponować sprawy najbardziej wyraziste i trudne do obrony dla rządzących, a równocześnie możliwe do podjęcia bez gwałtownych zmian w istniejącym systemie oświatowym. Skądinąd wokół tych kwestii można było skupić jeszcze większą grupę przeciwników pseudoreformatorskiej polityki oświatowej pań Hall i Szumilas, a rządzącym utrudnić atak na zwolenników przeprowadzenia referendum. Trzeba bowiem zauważyć, iż najczęściej atakowali oni kwestie związane z pozostałymi pytaniami.
Jednak, niezależnie od trafności zawartych w referendalnej propozycji pytań, przyjęcie przez posłów wniosku o referendum mogło stać się wreszcie początkiem narodowej debaty o polskiej oświacie, debaty do której dotychczas w III RP nie doszło. W jej trakcie rządzący i zwolennicy proponowanych oraz wprowadzanych przez nich zmian zostaliby zmuszeni do podjęcia próby przekonania obywateli do swoich pomysłów i musieliby skonfrontować je z opiniami swoich oponentów. Być może taka dyskusja wyszłaby z partyjnych opłotków i stała się rozmową o autentycznych problemach polskiej szkoły. Być może ...
Wszystko co działo się przed sejmowym głosowaniem wokół edukacyjnego referendum, miało niewiele wspólnego z istotą stawianych przez jego inicjatorów pytań. Była to raczej pewnego rodzaju histeria, szczególnie w wydaniu koalicji rządzącej; m.in. mogliśmy usłyszeć, iż jeżeli dojdzie do referendum, to w jego wyniku zdemolowany zostanie polski system oświatowy, a nawet głosy sugerujące, iż od wyniku referendum zależy los koalicji rządowej. Uczynienie z głosowania nad wnioskiem referendalnym kwestii swoistego votum zaufania dla rządu, skutecznie uniemożliwiło rzetelną, merytoryczną rozmowę o podejmowanych w nim problemach i było wygodne dla zdecydowanej większości polityków, gdyż dyscyplina partyjna zwalniała ich z trudu samodzielnego myślenia, a następnie podjęcia decyzji. Natomiast zarzut rządzących, iż wynik referendum może doprowadzić do zdemolowania naszego systemu szkolnego świadczy o ich ignorancji, gdyż znajduje się on już w katastrofalnym stanie, spowodowanym głównie przez budowanie - w czym wyspecjalizowały się obydwie panie minister obecnej koalicji - oświaty o absolutnie zminimalizowanych wymaganiach. To wg pań Hall i Szumilas ma być "szkoła przyjazna", a - czego one chyba nigdy nie zrozumieją - jest to szkoła skutecznie demotywująca młodych Polaków do pracy nad własnym rozwojem, co będzie miało fatalne skutki dla naszej przyszłości.
O tym, jak bardzo w dniach poprzedzających piątkowe głosowanie bieżąca polityka przeważała nad istotą sprawy najlepiej świadczyły zwoływane przez minister edukacji i kuratorów konferencje prasowe, na których starano się wykazać nieprawdziwość obrazu szkół, rysowanego w przygotowanych przez stronę społeczną raportach. Trzeba zauważyć, iż treść owych raportów znana była od dawna i urzędnicy oświatowi niewiele mieli do powiedzenia, aż nagle zostali olśnieni do podjęcia klasycznej akcji propagandowej. Akcji, w której w często niezręcznej i trudnej roli ustawiono dyrektorów szkół będących w służbowej zależności w stosunku do przeciwników referendum.
Nie można nie zauważyć, iż w działaniach MEN-u i jego agend trudno było dostrzec autentyczne próby rozwiania obaw rodziców przed wcześniejszym posłaniem dzieci do szkoły. Dominował w nich paternalistyczny ton, z którego przebijało lekceważenie rodzicielskich obaw, mających jakoby źródło w rodzicielskiej nadopiekuńczości. W tle takiego stanowiska tkwi zawsze przekonanie, iż urzędnik lub polityk wie lepiej, co jest dobre dla obywatela, w tym przypadku dla jego dziecka. Tymczasem polityk ma obowiązek przekonać obywatela do swoich pomysłów i uzyskać jego akceptację. Jeżeli tego nie rozumie, to znaczy, iż tkwi w kulturze nakazu, a nie wyboru, co niewiele ma wspólnego z demokracją i szanowaniem praw każdego obywatela. Skądinąd wielce symptomatyczne jest, iż politycy, którzy potrafią troszczyć się o los zwierząt, zdecydowanie mniej empatii przejawiają wobec zatroskanych o los swoich dzieci rodziców. Tak naprawdę mogliby oni bardzo prosto wyjść im naprzeciw pozostawiając im decyzję o wcześniejszym rozpoczynaniu przez dzieci obowiązku szkolnego oraz podejmując równocześnie rzeczywiste, niewerbalne działania rozwiewające rodzicielskie obawy. Takie działania lokowałyby ich w kulturze wyboru, a nie nakazu, ale wymagałyby od nich dużo większego wysiłku niż ten związany z narzucaniem obywatelom rozmaitych nieprzemyślanych rozwiązań.
Sądzę, iż zaangażowani w akcję referendalną rodzice będą kontynuować batalię o obywatelski kształt polskiej edukacji. W tej chwili cały wysiłek powinien zostać skupiony na kwestii pozostawienia rodzicom prawa do decydowania o wcześniejszym rozpoczynaniu edukacji przez ich dzieci. Równocześnie rodzice mogą zacząć organizować edukację domową dla swoich sześcioletnich dzieci, wykorzystując do tego obowiązujące prawo (Pisałem o tym w tekście Edukacja domowa dla sześciolatków). Kilka rodzin porozumiewając się i organizując nauczanie dla swoich dzieci mogłoby nadać tej formie edukacji nowy wymiar, a szeroki zasięg takiej akcji byłby dla rządzących najlepszą odpowiedzią obywateli na ograniczające ich prawa działania polityków. Być może wówczas zrozumieją oni, iż dzieci mają rodziców, których nigdy nie zastąpią urzędnicy.