Problem dramatycznie spadającego poziomu kształcenia w polskich szkołach ciągle jeszcze nie jest poważnie traktowany przez ludzi odpowiedzialnych za naszą oświatę. Można nawet odnieść wrażenie, iż kompletnie nie zdają oni sobie z niego sprawy. Próżno szukać jego śladu w wypowiedziach duetu pań kierujących MEN w dotychczasowych rządach premiera Tuska, jak też właśnie mającej objąć ten resort Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Tymczasem wszelkie inne kwestie winny obecnie zejść na dalszy plan, gdyż mamy do czynienia z prawdziwą zapaścią edukacyjną, która będzie miała fatalne skutki dla naszej przyszłości.

Ostatnio, dzięki krakowskim mediom, mieszkańcy Małopolski dowiedzieli się o fatalnych efektach pracy znacznej części krakowskich gimnazjów i szkół średnich, które mają ujemną edukacyjną wartość dodaną (EWD). Świadczy to o tym, iż szkoły te marnują możliwości uczących się w nich młodych ludzi. Informację o EWD krakowskich szkół ponadpodstawowych przekazał mediom krakowski Urząd Miasta, który musiał stoczyć o ich uzyskanie długą batalię z dysponującym nią Instytutem Badań Edukacyjnych (IBE). Jest to placówka badawcza związana z MEN. I właśnie kwestia stosunku przedstawicieli tej instytucji do rozpowszechniania informacji o jakości pracy szkół stanowi wyrazisty przykład niechęci osób odpowiedzialnych za polską oświatę do jej udostępniania obywatelom. Uważają oni bowiem, iż powszechny dostęp do niej będzie miał niekorzystny wpływ na szkolną codzienność, gdyż utrudni działanie placówkom o ujemnym EWD, które będą pomijane przez wybierających szkoły dla swoich dzieci rodziców, a dodatkowo na ich podstawie będą tworzone rankingi szkół, które będą wg nich krzywdzące dla tych szkół. Tak na marginesie, szkoda że nie przyjdzie im do głowy, iż te szkoły krzywdzą swoich uczniów, a niska pozycja w rankingu jest zwyczajnie skutkiem niskiego poziomu pracy danej placówki. W wielu wypowiedziach ludzi ze środowiska oświatowego pojawiają się również opinie, iż tzw. przeciętny obywatel nie zrozumie istoty EWD i skomplikowanej materii wpływającej na jakość pracy szkół i będzie dokonywał niesprawiedliwych ich ocen. Eksperci z IBE i oświatowi urzędnicy wprost stwierdzają, iż dane dotyczące EWD przeznaczone są tylko dla nadzoru pedagogicznego (czyli pracowników kuratoriów oświaty i MEN), jak też nauczycieli oraz dyrektorów szkół i powinny stanowić podstawę do podejmowania przez nich działań poprawiających jakość pracy placówek. Szkoda, że dotychczas kompletnie nie widać ich efektów. Innymi słowy filozofia osób odpowiedzialnych za polską oświatę sprowadza się w istocie do troski o dobre samopoczucie i bezpieczeństwo pracowników oświaty, z kompletnym pominięciem tych, dla których system oświaty działa i jest utrzymywany przez obywateli, czyli uczniów.

Stwierdzenia urzędników o trudnościach niespecjalistów z prawidłową interpretacją danych o EWD poszczególnych szkół świadczą o ich kompletnych nierozumieniu swojej roli. Otóż, jeżeli właśnie tak sadzą, to powinni owe dane przygotować w przyjaznej i zrozumiałej dla każdego formie i oczywiście przedstawić je obywatelom. Niestety, będąc ludźmi ukształtowanymi przez biurokratyczne państwo, nie widzą takiej potrzeby. Tymczasem rodzice wybierając szkołę dla swojego dziecka powinni dysponować pełną informacją o jakości jej pracy, aby mogli je ustrzec przed trafieniem do placówki, która będzie miała ujemny wpływ na jego rozwój. Dostęp do informacji o jakości pracy szkół stanowi podstawę do kreowania oświaty obywateli i może stać się dla szkół impulsem do rzeczywistej troski o poprawianie poziomu kształcenia, gdyż w przeciwnym razie nie znajdą one uczniów chcących się w nich uczyć i zostaną zamknięte. Jednak to, co może stanowić szansę dla poprawy jakości kształcenia w polskich szkołach, dla odpowiedzialnych za nie oświatowych biurokratów jawi się jako prawdziwe zagrożenie, gdyż wówczas obywatele zaczną domagać się od nich poważnej i rzeczywistej pracy.    

Dla osób znających świat polskiej edukacji wydarzenia wokół udostępnienia EWD są kolejnym dowodem na istnienie w Polsce systemu oświaty dla pracownika, a nie dla ucznia. Skądinąd nie można, w tym kontekście, zapominać o szczególnym "osiągnięciu" ekipy pań Hall i Szumilas, czyli kosztującym 80 mln zł systemie oceny jakości pracy szkół, który jeżeli czemuś służy, to jedynie zamazywaniu rzeczywistego jej obrazu. W 2011 r. poddała go krytyce NIK, bez żadnych jednak reakcji ze strony osób odpowiedzialnych za niego w MEN. Ten bardzo drogi system oceny szkół kompletnie pomija wszelkie wymierne efekty ich pracy m.in. marginalizuje kwestię losu absolwentów, co sprawia, że czytelnicy tworzonych na jego podstawie obszernych raportów o pracy szkół, nie mogą się z nich dowiedzieć niczego konkretnego. Bywa nawet, że czytając np. raport o działaniu technikum nie dowiedzą się w jakiej specjalności ta szkoła kształci, a cóż dopiero marzyć o poznaniu rzeczywistych wyników jej pracy. Za to w raportach o pracy szkół podstawowych znajdą uwagi o przygotowywaniu ich uczniów do radzenia sobie z problemami rynku pracy. Generalnie owe raporty przesycone są urzędniczo-oświatową nowomową, z której wynika, iż jest dobrze, "a wszelkie trudności mają drobny i marginalny charakter" i po ich usunięciu będzie jeszcze lepiej. Takie zresztą raporty opisują również pracę szkół o ujemnej wartości EWD. Stąd też trudno się dziwić niechęci do udostępniania obywatelom konkretnej informacji o pracy szkół, gdyż wyraziście obnaża ona fatalny stan naszej oświaty. Zresztą w raportach o pracy szkół próżno szukać np. informacji o ich EWD, czy wynikach egzaminów zewnętrznych. Zasada ich tworzenia jest prosta: "minimum (a właściwie zero) konkretów oraz maksimum nieniosących żadnej treści słów". Świat oświaty ma być zamkniętym przed obcymi (w tym przypadku dociekliwymi rodzicami), mogącymi zaburzyć "spokojną szkolną atmosferę". Zresztą badanie owej atmosfery to ulubione zajęcie oświatowych biurokratów. Szkoda, że nie są oni w stanie zrozumieć, że w takiej atmosferze można uśpić, a nie rozbudzić poznawczo i intelektualnie uczniów.

Krakowski wskaźnik liczby szkół z fatalnymi efektami należy do najniższych w Polsce, co najlepiej oddaje skalę polskiego kryzysu edukacyjnego. W znacznej mierze jest to wynik ciągłego obniżania wymagań, w czym szczególne mistrzostwo prezentowały obydwie ostatnie minister edukacji, nazywając to budowaniem przyjaznej szkoły. Można odnieść wrażenie, iż nie bardzo rozumiały znaczenie wypowiadanych przez siebie słów. Skutki ich działań ukazują m.in. wyniki EWD polskich szkół. Niestety nic nie wskazuje na to, aby nowa minister edukacji miała jakikolwiek pomysł na zmierzenie się z tym problemem.