Już po miesiącu realizacji sztandarowych pomysłów MEN, czyli obowiązkowej obecności sześciolatków w szkołach oraz korzystania przez pierwszoklasistów z „bezpłatnego”, rządowego elementarza widzimy wyraźnie, jak dalece szkolna rzeczywistość odbiega od zapowiedzi polityków i urzędników. Zgodnie z nimi najmłodsi uczniowie mieli mieć zapewnione optymalne dla siebie warunki wchodzenia w szkolne życie, ich przejście z przedszkoli do szkół miało być pozbawione jakichkolwiek stresujących ich sytuacji.
Przez długi czas sporów wokół kwestii wcześniejszego wysłania sześciolatków do szkół słyszeliśmy zapewnienia rządzących o czekających na dzieci „radosnych szkołach”, w których maluchy będą miały zapewnione specyficzne dla ich potrzeb warunki nauczania, czyli sale z częścią rekreacyjną, oddzielone fragmenty szkoły, przystosowane dla nich pomieszczenia sanitarne, zapewnioną odpowiednią dla nich opieką świetlicową, wysokiej jakości posiłki, przyjaźnie zorganizowane zajęcia ze wsparciem przez asystenta pracy nauczyciela prowadzącego klasę.
Tymczasem w wielu miejscach Polski okazało się, iż wszystkie owe zapowiedzi okazały się fikcją. W niemałej liczbie szkół publicznych mamy do czynienia z dramatyczną sytuacją lokalową; są one zbyt małe, aby pomieścić zdecydowanie liczniejszą niż w latach poprzednich grupę pierwszaków. W efekcie najmłodsze dzieci uczą się np. w naprędce postawionych pomieszczeniach kontenerowych, w klasach w których nie ma żadnych części rekreacyjnych, o słynnych dywanikach byłej minister Hall nie wspominając.
Równocześnie maluchy nie mają przystosowanych do swojego wzrostu sanitariatów, a w wielu miejscach mają swoistą szkołę wytrzymałości, gdyż mogą załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne tylko wówczas, gdy zbierze się określona grupa dzieci, które są prowadzone pod opieką osoby dorosłej do odległego od sali pierwszoklasistów sanitariatu.
Oprócz tego wiele dzieci sześcioletnich od razu na starcie swojej edukacji uczy się w systemie wielozmianowym, zaczynając i kończąc lekcje o bardzo różnych porach. W wielu szkołach świetlice i stołówki w żadnym stopniu nie spełniają swojej roli /zdarza się, iż znajdują się w jednym pomieszczeniu/, a maksymalnie dwudziestopięcioosobowe grupy świetlicowe pod opieką jednego nauczyciela są fikcją. Zdarza się również, że limit 25 uczniów w pierwszej klasie jest przekraczany, a nauczycieli – asystentów można w szkołach szukać z przysłowiową świecą. Nie można nie zauważyć, iż brak prawidłowo zorganizowanej opieki świetlicowej stanowi nie tylko zagrożenie dla dziecka, ale również niebywale utrudnia życie rodzicom.
Oczywiście w znacznej części szkół publicznych sześciolatki mają stworzone odpowiednie dla siebie warunki nauczania, jednak duża liczba informacji o szkołach, gdzie mamy do czynienia z prawdziwym horrorem edukacyjnym, dotykającym najmłodszych uczniów, zmusza do postawienia pytania o sens podjętych przez MEN działań. Podstawową zasadą wszelkich zmian w oświacie winno być bowiem nieszkodzenie żadnemu uczniowi. Tymczasem reforma „sześciolatkowa” skazała na szkolną traumę sporą grupę maluchów. Dla tych dzieci szkoła będzie się odtąd jawiła jako straszne miejsce, w którym nikt ich i ich potrzeb nie rozumie, w efekcie dzieci te będą miały poczucie niczym niezasłużonej krzywdy. Dla wielu z nich może to oznaczać wręcz skazanie ich na gorsze życie w przyszłości.
Niestety, obecna minister edukacji i jej podwładni, zdają się tego problemu nie zauważać, podobnie zresztą zachowują się jej obydwie poprzedniczki. To, że tak się dzieje wynika głównie z braku zabezpieczenia finansowego wprowadzanych zmian i skoncentrowaniu się rządzących w najwyższym stopniu na uzyskaniu efektu propagandowo-politycznego. Pieniędzy było zbyt mało, aby właściwie przygotować szkoły na przyjęcie sześciolatków, jak też na zgodną z założeniami realizację tego pomysłu. Jak to niestety u nas często bywa administracja centralna zepchnęła istotną część wykonania swojego pomysłu na samorządy, nie przekazując im odpowiednich środków i zakładając, iż jakoś to będzie, a jak nie będzie to może rodzice dopłacą. To ostatnie, naturalnie milczące założenie, ma szczególny kontekst, czyli inne ukochane dziecko minister Kluzik-Rostkowskiej, jakim jest rządowy, „bezpłatny” elementarz.
Również jego wprowadzanie do szkół mogłoby posłużyć do skonstruowania kolejnej opowieści o fikcji rządowych zapewnień. Biorąc nawet w nawias mizerną jakość tego „dzieła”, nie można nie zauważyć, iż sposób jego dystrybucji do szkół, a także do uczniów dalece rozmija się z oczekiwaniami. Bywają miejsca, gdzie rodzice wpłacają kaucje za korzystanie przez ich dzieci z tego elementarza. W ten sposób szkoły będące jego właścicielem zabezpieczają się przez jego ewentualnym zniszczeniem , czy też zagubieniem. W innych placówkach podręcznik ten nie może opuszczać szkolnych murów. A poza wszystkim, w szkołach jest tak naprawdę w czwartym tygodniu roku szkolnego jedynie pierwsza z jego czterech części.
Tak na marginesie marnotrawienia publicznych pieniędzy przez MEN warto zauważyć, iż koszty dystrybucji pierwszej części elementarza rządowego były bardzo wysokie. Wynikało to z pośpiechu oraz braku jakiejkolwiek procedury przetargowej, wyłaniającej dostawcę, gdyby zastosowano taką procedurę koszt ten mógł spaść nawet o 40%. Zresztą wszystko co wiąże się z powstaniem owego rządowego elementarza powinno być szczegółowo prześwietlone, gdyż odbywało się poza regułami konkursowymi. Pierwszy skutek już mamy, to marna jakość tego podręcznika, na dodatek najprawdopodobniej uzyskana za zbyt wysokie nakłady na jego powstanie. Musi irytować ów brak troski urzędników o publiczny grosz; oto nieustannie obserwujemy ich rozrzutność, aby za moment usłyszeć, iż na coś naprawdę ważnego i potrzebnego nie ma pieniędzy. Zabrakło pieniędzy na właściwe przygotowanie wszystkich szkół na przyjęcie sześciolatków i stworzenie im odpowiednich warunków nauczania, ale nie brakuje ich na szereg działań, które mają najczęściej jedynie propagandowo – polityczny cel. Niestety tak trzeba póki co określić program podręcznikowy obecnej minister edukacji.
W tej sytuacji trudno się dziwić, iż najbardziej zaangażowani rodzice nie ustają w wysiłkach uzyskania rzeczywistego wpływu na edukację swoich dzieci w placówkach publicznych. Po raz kolejny przygotowali obywatelski projekt zmian w ustawie o systemie oświaty, z ponawianym postulatem dania rodzicom możliwości decydowania o ewentualnym wcześniejszym rozpoczynaniu przez dziecko szkolnej edukacji. Gdyby rodzice mieli taką możliwość w bieżącym roku to pewnie żaden sześciolatek nie zostałby narażony na rozpoczynanie swojej edukacji w urągających wszelkim zasadom przyzwoitości warunkach. Równocześnie w takiej sytuacji ludzie odpowiedzialni za stan naszej oświaty musieliby się zdecydowanie bardziej starać, aby przekonać rodziców do swoich pomysłów. Zresztą cały projekt obywatelski można by zatytułować „Rodzice pragną mieć wybór”. Jego losy pokażą nam, czy wśród polskich czynnych polityków dominują zwolennicy państwa subsydiarnego, czy totalitarnego. Zobaczymy, ilu z nich rozumie, iż naturalnym prawem każdej mamy i każdego taty jest możliwość wpływania na losy edukacyjne swojego dziecka, a państwo ma im w tym pomagać. Obawiam się, iż niestety może się okazać – nie po raz pierwszy – iż myślenie w kategoriach wolności obywatelskich jest obce większości czynnych polskich polityków. Chociaż może się mylę, gdyż zaczyna się właśnie sezon wyborczy …