Jeżeli Jarosław Gowin i Zbigniew Ziobro mieli jeszcze jakiekolwiek - chociaż nieznajdujące pokrycia w politycznej rzeczywistości - nadzieje na to, że są traktowani przez Jarosława Kaczyńskiego po partnersku, to sobotni marsz ulicami Warszawy definitywnie powinien wybić im z głowy te bezpodstawne złudzenia.
Ani jeden, ani drugi nie zostali bowiem zaproszeni do pierwszego rzędu, nie mówiąc już o dopuszczeniu do głosu podczas manifestacji, którą firmowała zresztą nie żadna mityczna, de facto nieistniejąca zjednoczona prawica, ale wyłącznie Prawo i Sprawiedliwość.
Liderom Polski Razem i Solidarnej Polski pokazano właściwe dla nich miejsce w szyku, czyli w tylnych rzędach, co każdy polityk winien sobie odpowiednio wytłumaczyć. I nie pomoże robienie dobrej miny do złej gry, bo tak naprawdę oni już w ogóle nie są w grze, pozostało im jedynie liczyć na łaskawość prezesa Kaczyńskiego przy układaniu w przyszłym roku list wyborczych do parlamentu, czyli mówiąc brutalnie: na resztki z pańskiego stołu tudzież na ochłapy.
Sprowadzeni do poziomu parteru mogą co najwyżej pomarzyć o dawnej, ministerialnej sławie, bo "to se ne vrati". Ich już po prostu nie ma w wielkiej polityce, tylko jeszcze o tym nie wiedzą lub z rozpaczy udają, że jest inaczej.