Tegoroczne egzaminy maturalne nie wypadły zbyt okazale, co wywołało ożywioną dyskusję. Ścierają się w niej zwolennicy trzech poglądów. Jedni twierdzą, że za dużo młodych ludzi nie sprostało wymaganiom, drudzy uważają, iż zadania były zbyt skomplikowane, nie brak też takich, którzy powątpiewają w jakość procesu nauczania.
Generalnie przeważa jednak ubolewanie z powodu fatalnego wyniku, jakby nie mógł się zdarzyć co pewien czas gorszy rocznik maturzystów, albo jakby egzamin dojrzałości mieli obowiązkowo zdawać prawie wszyscy przystępujący do niego.
Nie widzę nic złego w tym, że 21 procent maturzystów nie poradziło sobie z przynajmniej jednym przedmiotem. Może pytania były nieco trudniejsze niż oczekiwano, a może po prostu stan ich wiedzy okazał się niewystarczający. Nie ma w tym żadnej sensacji, ani powodu do szczególnego zaniepokojenia.
W tych utyskiwaniach dostrzegam natomiast przejaw niebezpiecznej tendencji, zgodnie z którą niezdanie jakiegokolwiek egzaminu, czy innego sprawdzianu przez sporą część przystępujących do niego osób traktowane jest jako coś nienormalnego i obligującego do poszukiwania winowajców poza gronem nieudaczników.
Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Od wielu lat nie ma już egzaminów wstępnych na wyższe uczelnie i jedyną przepustkę na nie stanowią właśnie wyniki uzyskane w szkole średniej, w tym na maturze. Jeżeli obniża się więc poziom, który muszą osiągnąć jej uczniowie, problem mają później wykładowcy, którzy zamiast realizować założony program zajęć muszą poświęcić sporo czasu na uzupełnienie braków w wiedzy swoich studentów.
Od dawna mamy do czynienia z niepokojącym zjawiskiem zmniejszania wymagań w wielu dziedzinach życia tylko po to, aby mogła im sprostać jak największa liczba osób. Na siłę podciąga się słabeuszy, a w ostateczności obniża się kryteria ocen już po egzaminach, aby można było pochwalić się rekordowo wysokimi rezultatami.
Niestety, dotyczy to także szkół wyższych. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn odpowiedzialnością za niezdane przez studentów egzaminy obarcza się nie tylko ich, ale także wykładowców. Często władze uczelni dyskretnie sugerują profesorom, żeby nie byli przesadnie surowi, bo szkole zależy i na liczbie studentów (zwłaszcza jeśli dociera do niej niż demograficzny), i na wysokiej "zdawalności", co podnosi jej miejsce w różnych rankingach.
Uważam, że zgłębiający wiedzę młody człowiek nie powinien być traktowany z przesadną pobłażliwością, ponieważ szybko przestanie szanować swoich nauczycieli i nabierze szkodliwego przekonania, że sukces należy mu się bez względu na to, ile wysiłku włoży w naukę i jaki posiada talent.
Czasami potrzebny jest zimny prysznic, aby przywrócić normalność, którą na pewno nie jest obniżanie egzaminacyjnych wymagań. Z tego punktu widzenia wyniki tegorocznych matur wcale nie są złe.