Marek Mikos zastąpi Jana Klatę na stanowisku dyrektora Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Jest to efekt konkursu, w którym wystartowało kilku kandydatów. Ktoś musiał wygrać, inni musieli zaś przegrać, nie ma w tym nic dziwnego.
Nie rozumiem histerii, jaka zapanowała wśród części zespołu aktorskiego czołowej sceny w kraju. Porażka dotychczasowego dyrektora - będącego ich faworytem - stała się powodem nazbyt emocjonalnych wystąpień. Nie bez winy jest sam Klata, który uznał tę naturalną zmianę za próbę zniszczenia Starego Teatru przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego.
Krakowski salon wstrzymał oddech, ponieważ Mikos nie tylko nie jest związany z obecnym obozem władzy, ale był cenionym recenzentem teatralnym "Gazety Wyborczej", a z funkcji szefa Telewizji Kielce został odwołany w ramach "dobrej zmiany". Trudno jest więc go pryncypialnie krytykować, zwłaszcza że okres rządów Klaty przy placu Szczepańskim nie każdemu teatromanowi wychowanemu na wielkich inscenizacjach Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Andrzeja Wajdy, Jerzego Grzegorzewskiego, Krystiana Lupy przypadł do gustu.
Dobry zwyczaj nakazuje dawać każdemu nowemu dyrektorowi kredyt zaufania, z którego będzie rozliczany, ale dopiero po pierwszych sukcesach lub klęskach. Nikogo nie wolno z góry skreślać ani wynosić na piedestał, bo łatwo można się skompromitować. Gdyby niedawno zmarły Jan Paweł Gawlik nie zaryzykował powierzając Swinarskiemu reżyserię "Dziadów" Adama Mickiewicza, nie przeżylibyśmy wielkiej rewolucji w polskim teatrze.
W sztuce niczego nie można być pewnym i dlatego śmieszą mnie namiętne filipiki wygłaszane przeciw Markowi Mikosowi. Zamiast pozwolić mu czynem udowodnić, czy decyzja komisji konkursowej była słuszna czy też nie, wylewa się na niego fala niczym nieuzasadnionej nienawiści tylko dlatego, że zastąpi kontrowersyjnego i przez sporą część krakowskich miłośników teatru nie akceptowanego Jana Klatę.
"Nie uchodzi, nie uchodzi", by zacytować jedną z Fredrowskich postaci.
(mpw)