To określenie najlepiej pasuje do generała Wojciecha Jaruzelskiego. Cała jego droga życiowa naznaczona jest bowiem zdradą racji stanu niepodległej Rzeczypospolitej i usiłowaniem uniknięcia odpowiedzialności za haniebne, zbrodnicze decyzje.
Od najmłodszych lat wiernie służył moskiewskim mocodawcom i ich peerelowskim podwładnym, nie wahając się wykonywać rozkazów użycia Ludowego Wojska Polskiego do stłumienia "praskiej wiosny" i strzelania do robotników Wybrzeża w grudniu 1970 roku. Kiedy sam był już kremlowskim namiestnikiem w Warszawie, posłusznie realizował wszystkie zalecenia sowieckich zwierzchników, wyprzedzając wręcz ich życzenia w zakresie dławienia wolnościowych aspiracji Polaków, czego dowodem było wprowadzenie stanu wojennego.
Dlaczego nigdy nie sprzeciwił się tym poleceniom? Dlaczego nie podał się do dymisji, ani w 1968, ani w 1970, ani w 1981 roku, skoro wielokrotnie podkreślał rolę oficerskiego honoru w swojej biografii? Z tego samego powodu, z jakiego unikał w ostatnich latach życia wymiaru sprawiedliwości, pokrętnie uciekając w chorobę, co nie przeszkadzało mu jednak pokazywać się publicznie i brylować w mediach: ponieważ był tchórzem. Z jednej strony głośno deklarował, że bierze odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny, z drugiej bał się zasiąść na ławie oskarżonych, bo doskonale wiedział, że mimo "grubej kreski" może go spotkać hańbiąca kara w postaci wyroku skazującego.
Od chwili śmierci Jaruzelskiego często powtarzają się w Polsce pytania: jak go zapamiętamy, który okres życia przeważy w ocenie tej postaci, jakie słowa będą najbardziej adekwatne dla podsumowania całokształtu biografii?
Moją odpowiedzią jest tytuł powyższego tekstu.