Członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej postanowili dokonać zmiany przewodniczącego głośno deklarując, że powinien nim być przedstawiciel młodego pokolenia. No i wybrali Włodzimierza Czarzastego, który wygrał rywalizację z innym "młodzianem" - Jerzym Wenderlichem.
Czy stary wyjadacz partyjny zdoła pchnąć Sojusz na nowe tory? Na jego wybór z pewnością wpłynęły traumatyczne przeżycia działaczy i sympatyków SLD z kampanii prezydenckiej, kiedy - ku nieskrywanemu przerażeniu i niesmakowi większości z nich - Leszek Miller postawił na nikomu nieznaną, kompletnie niedoświadczoną politycznie oraz infantylną w zachowaniach publicznych doktor Magdalenę Ogórek. Jej widowiskowa klęska nie tylko obniżyła wewnątrzpartyjne notowania wieloletniego przywódcy, ale także zniechęciła - zwłaszcza starszych towarzyszy - do popierania aspirującej do wysokich stanowisk młodzieży.
W takiej sytuacji do finałowej rozgrywki bez problemów dostali się dwaj politycy, którzy gwarantują, że nic się w SLD nie zmieni. Po zwycięzcy nikt nie spodziewa się bowiem efektownych zwrotów, wszystko pozostanie więc po staremu. Sojusz nadal będzie formacją na wskroś postkomunistyczną i całkowicie skostniałą, a brak obecności jego przedstawicieli w parlamencie utrudni mu propagowanie poglądów w debacie publicznej, aczkolwiek są one dobrze znane od lat. Młodzi Polacy o lewicowej wrażliwości będą raczej omijać tę partię szerokim łukiem, poszukując innych, bardziej nowoczesnych w treści oraz w formie ugrupowań.
I tak Sojusz Lewicy Demokratycznej pogrąży się w apatii, będzie gnuśniał, tracił resztki dawnej wielkości, wspominając jedynie swoją niegdysiejszą potęgę oraz świetność. Włodzimierz Czarzasty nie wystąpi w roli jego odnowiciela, ale syndyka masy upadłościowej, a Polska wreszcie odetchnie, kiedy ideowi spadkobiercy komunistycznego reżimu PRL sami udadzą się na śmietnik historii.