Plagiatowanie prac licencjackich, magisterskich, doktorskich, a nawet habilitacyjnych stało się jedną z głównych bolączek polskiej nauki w ostatnich latach, zwłaszcza z uwagi na łatwość kopiowania dostępnych w internecie dzieł.
Wiele uczelni broni się przed tą plagą, montując w komputerach swoich pracowników specjalny program antyplagiatowy i wprowadzając bardzo ostre kary (do skreślenia z listy studentów włącznie) dla osób przyłapanych na tym niecnym procederze.
Niestety, ogromne, nierzadko idące w dziesiątki liczby dyplomantów, którymi opiekuje się w ciągu ostatniego semestru studiów na każdym ich stopniu jeden promotor, utrudniają wychwytywanie nieuczciwości, która powinna skutkować natychmiastowym usunięciem przyłapanej na niej osoby z uczelni. Można również podejrzewać, że przepracowani profesorowie (także recenzenci) nie wgłębiają się w dostarczone im prace na tyle, aby stwierdzić zasługujące na najwyższe potępienie korzystanie z cudzego dorobku bez podania źródeł cytatów.
W tej materii niewiele jest mnie w stanie jeszcze zaskoczyć, ale kiedy dowiedziałem się od znajomego profesora, że pisząca u niego doktorat studentka popełniła plagiat w pracy poświęconej... plagiatom naukowym, zdumiałem się i zarazem zadumałem. Rozumiem, chociaż oczywiście nie usprawiedliwiam, że student może zachować się w taki sposób pisząc pracę semestralną, ale już nie licencjacką czy tym bardziej magisterską. Próba oszukania promotora doktoratu jest już jednak skandalem wołającym nie tyle o pomstę do nieba, ile o wyrzucenie ze studiów.
Mam nadzieję, że rektor tego uniwersytetu zareaguje w jedyny możliwy sposób.