W Święto Niepodległości 11 Listopada ulicami polskich miast przeciągają pochody patriotyczne w radosnym i podniosłym nastroju, chociaż często dochodzi podczas nich do politycznych utarczek, a zdarza się także, iż reprezentanci aktualnych władz państwowych i samorządowych muszą wysłuchać wielu cierpkich (delikatnie mówiąc) słów od przedstawicieli opozycji. Generalnie jest jednak miło i optymistycznie, a po zakończeniu manifestacji wszyscy jej uczestnicy spokojnie udają się do domów. Nie tak drzewiej bywało.
Przed 1989 rokiem nikt decydujący się brać udział w świętowaniu zakazanego przez reżim komunistyczny 11 Listopada nie mógł być pewien, w jakim stanie opuści miejsce nielegalnego zgromadzenia i gdzie spędzi najbliższą noc. Można było oberwać zomowską pałką po plecach, zostać oblanym wodą z milicyjnej armatki lub trafić na tzw. dołek, czyli do aresztu.
Dzisiaj wspomina się tamte zdarzenia z rozrzewnieniem, a nawet z nutką nostalgii, ale wtedy nikomu nie było do śmiechu, zwłaszcza w dużych miastach, w których opozycja potrafiła zmobilizować wiele osób, a przeciwna strona jeszcze więcej i to zarówno w mundurach, jak po cywilnemu.
Jedno z takich Świąt Niepodległości szczególnie mocno zapadło mi w pamięć. Było to w 1979 lub w 1980 roku. Pochód z Wawelu do Grobu Nieznanego Żołnierza zorganizowała istniejąca od niedawna Konfederacja Polski Niepodległej. Szło w nim kilkadziesiąt osób, wznosząc patriotyczne i antykomunistyczne okrzyki i dumnie dzierżąc ogromny transparent z nazwą partii.
Będąc w środku rozentuzjazmowanego tłumu z satysfakcją patrzyłem, jak rósł on w siłę. Wchodząc w ulicę Floriańską z Rynku Głównego liczył około 50 osób, kiedy dochodziliśmy do placu Jana Matejki, było nas już prawie dwukrotnie więcej. Poczułem dumę, że krakowianie tak ochoczo przyłączają się do wąskiego grona patriotów i podejmują odważne okrzyki.
Nagle, między Barbakanem a grobami i pomnikiem żołnierzy Armii Czerwonej, rozległ się przeraźliwy gwizd, od strony ulicy Basztowej wjechało kilka radiowozów oraz więźniarek, każdy idący w pochodzie złapał zaś swojego sąsiada, by z pomocą nadbiegających milicjantów zapakować go do samochodu. Także jeden z niosących transparent chwycił za ramię drugiego i zniknął z nim w czeluściach zakratowanego pojazdu.
Nie minęła nawet minuta, a po pochodzie nie było śladu: sam się zwinął i zaaresztował. Na placu Matejki pozostało kilka zdumionych osób, które szły na końcu lub zdołały wyrwać się funkcjonariuszom, którzy najwidoczniej mieli za zadanie ująć tylko czołowych działaczy KPN - organizatorów marszu.
Ilekroć wspominam dawne świętowanie 11 Listopada, tylekroć przychodzi mi na myśl to wydarzenie. Muszę przyznać, że tempo i sposób działania esbeków, którzy stopniowo włączali się w pochód na jego trasie, by potem błyskawicznie go zlikwidować, były godne uznania. No ale z kilkudziesięcioma działaczami Konfederacji można sobie było jeszcze wówczas tak właśnie poradzić. W 1981 roku, kiedy pod Grobem Nieznanego Żołnierza zgromadziły się tysięczne tłumy pod sztandarami KPN i "Solidarności", było to już niemożliwe. W następnych latach, niestety, znowu tak, chociaż na szczęście już nie w tej skali jak w opisanym przeze mnie przypadku.