Najgorszy w historii Polskiego Stronnictwa Ludowego prezes opuścił stanowisko, w trakcie sprawowania którego omal nie doprowadził do historycznego wydarzenia w postaci niewejścia chłopskiego ugrupowania do parlamentu
O Januszu Piechocińskim pisałem tutaj wiele razy i zawsze w podobnym, prześmiewczym tonie. Nie da się bowiem inaczej traktować człowieka, który nadaje się do kierowania partią polityczną jak wół do karety, zachowuje równie pretensjonalnie jak niepoważnie, patetycznym tonem wygłasza koszmarne frazesy, a w dodatku cierpi na manię wielkości z dumą zauważając, że pół Europy pyta o niego, snując marzenia o prezydenturze i deklarując gotowość utworzenia koalicji rządowej z Platformą Obywatelską oraz Prawem i Sprawiedliwością.
Nic więc dziwnego, że kiedy ogłaszał wczoraj swoją rezygnację z prezesury, na sali obrad Rady Naczelnej PSL rozległy się burzliwe oklaski, co najlepiej świadczy o tym, jak ocenili jego dwuletnie przywództwo członkowie władz Stronnictwa.
Na czele ugrupowania stanął młody, 34-letni Władysław Kosiniak-Kamysz - dotychczasowy wiceprezes i minister pracy w rządzie Ewy Kopacz, który - jako jeden z nielicznych kandydatów tej partii - dostał się do Sejmu. To powszechnie lubiany, skromny, pracowity, kompetentny i niezwykle kontaktowy polityk, o którym pozytywnie wyrażają się przedstawiciele wszystkich partii. Ma on spore szanse na odrodzenie Polskiego Stronnictwa Ludowego.
A Janusz Piechociński będzie miał sporo czasu, żeby oddać się swojej ulubionej pasji: grzybobraniu.