Bruksela to czekoladki, to pyszny Kwak w specjalnym kuflu przypominającym klepsydrę i rozkoszne, tłuste frytki przy Grande Place. Ale wystarczy wyjrzeć poza eurodzielnicę i stare miasto, by zobaczyć zupełnie inny obraz. Brukselskie gminy Molenbeek i Anderlecht zdominowane przez migrantów z muzułmańskich regionów północnej Afryki, to bezrobocie, społeczne wyobcowanie i islamski ekstremizm, który we wtorek zebrał krwawe żniwo na lotnisku Zaventem i stacji metra Maelbeek.
Mój rozmówca Thomas nerwowo pali papierosa. Ma ponad czterdzieści lat, kilkuletnią córkę i cierpkie spojrzenie na belgijską politykę. To smutne, to nigdy nie powinno się wydarzyć - komentuje wtorkowe zamachy. I rzuca ostre oskarżenia pod adresem rządzących. Gdy jest kampania, obiecują tyle migrantom, tylko żeby zdobyć ich głosy - mówi. A potem nic, tylko rozdawanie zasiłków i marne posadki, zamiast wizji przyszłości - tłumaczy przyczyny rozczarowania przybyszów. I dodaje: "A przecież Belgia to dobre miejsce do życia".
Pozornie na ulicach nic się nie zmieniło. Tłumy eurobiurokratów w dobrze skrojonych garniturach i garsonkach mkną rano do pracy. Po ulicach, między drogimi samochodami, wypucowanymi i niepoobijanymi, jak osobówki w Paryżu, przemykają cykliści na miejskich rowerkach i drogich kolażówkach. I tylko co chwila słychać nerwowe klaksony. Ten spokój to pozory, wszyscy są poddenerwowani - tłumaczy mi Agnieszka Rapacz, urzędniczka Komisji Europejskiej. I rzuca, biegnąc do pracy "to nie jest tak, że nikt tych ataków się nie spodziewał".
Stoją grupkami. Po dwóch, po trzech, czasem w większej formacji. Policjanci i żołnierze. Brukselscy funkcjonariusze są bardzo eleganccy. Dobrze skrojone mundury, furażerki, wypastowane buty. Ale tym razem reszty stroju dopełniają często kominiarki albo chusty zakrywające twarz. Czuć nerwowość. Co kilkadziesiąt minut ulicami przemykają z dużą prędkością radiowozy policji i cywilne samochody z kogutami. Co jakiś czas nad miastem na kilkanaście minut zawisa policyjny helikopter.
Brukselczycy już od wtorkowego popołudnia zbierają się na Placu Giełdy. Chodnik i ściany, przed założoną w 1801 roku na skutek dekretu Napoleona giełdą, zamienił się w płótna. Młodzi i starsi piszą, że kochają, że nie poddadzą się, że miłość zwycięży.
Stoją razem w grupkach pochyleni nad zniczami, ale też tańczą, śpiewają, przytulają się. W tłumie krąży zafarbowany na blond Syryjczyk z planszą "Free Syrian Hugs". I nie narzeka na brak odzewu.
Moją uwagę przykuwa piękny rysunek trójki tancerzy podpisany "alors on danse". Piosenką o takim tytule belgijski piosenkarz Stromae, z ojca Rwandyjczyka i matki Belgijki, siedem lat temu wyśpiewał pierwsze miejsca na listach przebojów całej Europy.
Qui dit crise te dis monde dit famine dit tiers- monde.
(...)
Alors on sort pour oublier tous les problèmes.
Kto mówi kryzys, ten mówi głód i trzeci świat.
(...)
Więc wychodzimy, by zapomnieć o swoich problemach.
(dp)