Mniej lub bardziej zawoalowane aluzje, to już przeszłość. Teraz totalna opozycja niczego już nie owija w bawełnę. W 36. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego twierdzi, że w Polsce jest teraz tak, jak wtedy. Tylko gorzej. Jeśli takie oskarżenia padają z ust funkcjonariuszy tamtego reżimu, jest tylko groteskowo, jeśli mówią o nich osoby związane z ówczesną opozycją demokratyczną, robi się naprawdę smutno. Stan wojenny wciąż do pewnego stopnia w nas trwa, ale inaczej, niż chcieliby to przedstawiać.
W tamten mroźny i śnieżny poranek szarzy obywatele nie mieli szans przewidzieć, czym wojenka - którą Adalbert Lezuraj (jak go niekiedy nazywano) ogłosił - się skończy. Nie wiedzieliśmy, czy to ostatnie konwulsje komuny, czy niemal powrót do czasów stalinowskich. Wydawało się raczej, że to drugie. Szczególnie 16 grudnia. Gdyby ktoś nam wtedy powiedział, że za dekadę PRL-u już nie będzie, a Polska będzie rozpoczynała marsz do NATO i Wspólnoty Europejskiej, pewnie byśmy nie uwierzyli. Gdyby nam ktoś powiedział, że jeszcze 36 lat później będziemy się mimo wszystko ze skutkami stanu wojennego borykać, nie uwierzylibyśmy na pewno. A jednak.
Wszystkie te dyskusje o "mniejszym złu", wszelkich możliwych uwarunkowaniach, jakim Jaruzelski miał podlegać stopniowo, będą tracić na znaczeniu. Obrońcy generałów już osiągnęli swój cel i nie dopuścili, by można było ich tu uczciwie osądzić i osadzić. Kluczowe kłamstwo założycielskie III RP o owym dobrowolnym i szczerym w intencjach podzieleniu się władzą przy okrągłym stole też się posypało. Bo intencje coraz lepiej widać po tym, jakie przyniosły skutki. Różnych konsekwencji stanu wojennego, przede wszystkim towarzyszących mu zbrodni, w żaden sposób usprawiedliwić się nie da. Nie da się też zapomnieć tej bezmiernej podłości, która mu towarzyszyła. Nic nie tłumaczy gnojenia ludzi, gwałcenia zdrowego rozsądku, niszczenia naszych szans, cofania nas w rozwoju, promowania miernot, które dla kariery decydowały się współpracować. Nic nie usprawiedliwia próby zamordowania ducha narodu.
Wszystko to, co stan wojenny stworzył, wszystko co złe z ludzi wydobył, pozostało z nami w III RP. Nadzieje, że w jakiś magiczny sposób ludzie, którzy awansowali pod Jaruzelskim nie ze względu na uczciwość i zdolności, okażą się potem uczciwymi i patriotycznymi przedsiębiorcami, politykami, dziennikarzami, czy sędziami, się nie potwierdziły. Obawy, że zakłócenie w Magdalence naturalnego mechanizmu osądzenia win i przebaczenia będzie nas jako obywateli drogo kosztowało - i owszem. Istota sporu, który nieustannie toczymy, w dużej mierze z czasów stanu wojennego się wywodzi. Owi rzekomi "ludzie honoru" zrobili, co tylko w ich mocy, by nie przestał nas dzielić. Po "Solidarności" wiedzieli już, że nigdy nie będą mieli za sobą większości, ale wykorzystali wszystko co mieli do dyspozycji, by dobrze ustawiona mniejszość mogła ich samych i pamięć o nich, interesy ich dzieci i wnuków, zabezpieczyć. Mam nadzieję, że to właśnie się kończy.
Nie mam wątpliwości, że gdyby przemiany po 1989 roku były prawdziwe, gdyby ich podstawowym zadaniem nie było zabezpieczenie przyszłości nomenklatury stanu wojennego, III RP byłaby państwem lepiej rządzonym, bardziej sprawiedliwym, bezpieczniejszym i już teraz bardziej zasobnym. Myślę, że większość osób tamtego systemu mogłaby z czasem, uczciwie znaleźć w niej także swoje miejsce. Nie mieliśmy takiej szansy. Za tamten zgniły kompromis płacimy jako społeczeństwo do dziś. To dlatego trzeba o stanie wojennym pamiętać. I opowiadać tym, którzy sami go nie pamiętają. I najwyższy czas z jego konsekwencjami zerwać. Trują nas już zdecydowanie za długo...