Na naszych oczach trwa w kraju nad Wisłą proces zbiorowego idiocenia, którego my - dziennikarze - jesteśmy po trosze sprawcami, obiektami i obserwatorami. Wiem, wiem, większość z nas wolałaby się przyznać tu co najwyżej do statusu obserwatora, niestety wiele znaków na ziemi i niebie wskazuje, że dwie pozostałe role z większym lub mniejszym przekonaniem i podobnie większą lub mniejszą świadomością pełnimy także.
Jeśli zapytać osoby głęboko zaniepokojone stanem polskiej demokracji o to, co tak naprawdę je niepokoi, odpowiadają zgodnie: no bo przecież Trybunał Konstytucyjny. No i właściwie na tym dyskusja się kończy. Bo przecież nic nie jest ważniejsze, niż ten Trybunał. Tyle że od sprawy sprzecznego z konstytucją zamachu PO na Trybunał tego lata ważniejszy był problem, czy pan prezydent podał pani premier rękę, a jesienią to, kto powinien lecieć na szczyt na Malcie i dlaczego. Być może więc powinniśmy gdzieś utrzymać proporcje. Przecież PO i PSL zamachnęły się wtedy na dwóch sędziów, a PiS obecnie co najwyżej na trzech. Czy to nie za mała różnica dla fazowego przejścia od demokracji do zamachu stanu?
Kto by jednak o to dbał? Od chwili, kiedy najpierw Andrzej Duda, a potem PiS wygrał wybory, stają przed opinią publiczną tylko fundamentalne problemy, z których znaczenie każdego kolejnego jest jeszcze większe, niż poprzedniego. I tak bez końca. Kiedy sprawa Trybunału przycichnie, pojawią się kolejne. Wszystko dlatego, że nastrój wzmożenia w części elektoratu, która nie widzi potrzeby zmian, ani dobrych, ani żadnych mógłby z czasem zacząć słabnąć, a niektórzy uważają, że nie można na to pozwolić. Przecież nagle nawet ci miłośnicy integracji europejskiej za wszelką cenę mogliby zacząć dostrzegać, że oto usiłują nam za granicą dorobić jeszcze gorszą gębę, niż dorabiali do tej pory, a na zapleczu tych działań czają się interesy wszystkich, tylko nie nasze. I co wtedy? Parlament Europejski zdecydował właśnie, że 19 stycznia będzie o sytuacji w Polsce debatować. Co będzie jeśli Polacy, nie tylko ci bardziej eurosceptyczni, ale też bardziej entuzjastyczni dojdą do wniosku, że to w tej chwili i tej sprawie naprawdę przesada? No właśnie.
Tymczasem u nas całymi dniami trwa egzegeza tego, co powiedział, albo "prawie-niemal-z grubsza" powiedział lub też "właściwie miał na myśli" Jarosław Kaczyński, a Platforma Obywatelska zgłasza wniosek o ukaranie go przez sejmową Komisję Etyki Poselskiej. To, samo w sobie, jest już tylko ponurym żartem, a fakt, że niektórzy i to traktują poważnie pokazuje, że stan owego zidiocenia trwa i ma się dobrze. I będzie trwał. Bez silnych, dbających o ustalenie faktów, wiarygodność i starających się przynajmniej ważyć różne opinie mediów piekielnie trudno będzie to zmienić. A w jakiś sposób zmienić to trzeba. I to prędzej, niż później.
Tym bardziej, że jeśli ktoś jeszcze ma nadzieję, że swobodnemu przepływowi myśli, idei i poglądów, ucieraniu się kompromisu pomoże internet i media społecznościowe, tak demokratyczne w porównaniu z tradycyjnymi, spieszę donieść, że to wcale nie jest takie pewne. Przynajmniej wyniki badań naukowców z Indiana University, opublikowane ostatnio w "PeerJ Computer Science" na to nie wskazują.
Analiza 1,3 miliarda wpisów na portalach społecznościowych i ponad 100 milionów kliknięć pokazała, że jeśli w poszukiwaniach informacji ograniczamy się do linków, które trafiają do nas za pośrednictwem portali społecznościowych, stopniowo zamykamy się w swoistej informacyjnej bańce i zmniejszamy zakres treści, do których chcemy i jesteśmy w stanie dotrzeć. Widać to wyraźnie nawet w porównaniu z tymi, którzy wciąż jeszcze wędrują po sieci, korzystając z bardziej tradycyjnych podpowiedzi, choćby internetowych wyszukiwarek.
Oczywiście mamy intuicję, że zamykanie się w określonym kręgu przekonań i poglądów może nieco zacieśniać nasz ogląd rzeczywistości, ale czym innym jest intuicja, a czym innym twarde naukowe dane. Te wskazują, że poszukiwanie informacji przestaje być zajęciem indywidualnym, a staje się rodzajem zbiorowej aktywności, w której plemienne instynkty okazują się często ważniejsze, niż zdolności do indywidualnego myślenia. Co więcej, naukowcy z Indiany sugerują, że wpadamy w ten mechanizm nieco nieświadomie i wcale nie zauważamy swoistego "filtra", który przy spojrzeniu na rzeczywistość nam on narzuca.
Internetowa aktywność prawicy zniwelowała do pewnego stopnia skrajny przechył sympatii w dominującej części mediów tradycyjnych w naszym kraju. Przyczyniła się w ten sposób do zmiany rządu. Na dłuższą metę jednak to nie jest sposób budowania publicznej debaty, której nam dramatycznie potrzeba. Niemal wszyscy już mamy wyraziste poglądy i nie kryjemy się z tym, że wolimy słuchać jednej interpretacji faktów, a nie drugiej, ale musimy, choćby na siłę, próbować przyczyniać się do pewnej normalizacji. Nawet jeśli oznaczałoby to konieczność cofnięcia się choćby o pół kroku. W moim osobistym przypadku oznaczałoby to na przykład zastąpienie słowa "zidiocenie", "zakleszczeniem". Co Państwo na to?