Jeśli coś naprawdę nam się w Polsce w ciągu ostatnich 24 lat udało, to podział. Nawet kilka podziałów. Podzieliliśmy się dokumentnie. Nie chodzi mi przy tym tylko o wyraźny podział na biednych i bogatych, czy równych i równiejszych, chodzi mi o fundamentalny podział na tych, którzy są "nowocześni, otwarci, antysmoleńscy i mniej lub bardziej zachwyceni rządem PO" i tych wszystkich innych. Czyli ogólnie mówiąc, "mohery". Oni i my, my i oni, wy i my tworzymy już praktycznie dwa narody, patrzące na siebie wilkiem.
Taka polaryzacja społeczeństwa nie jest czymś wyjątkowym, problem polega na tym, do czego prowadzi i czy akurat my Polacy, tu i teraz możemy sobie na nią pozwolić. Podział, który tworzył się od 89 roku, a utrwalił po tragedii smoleńskiej ma kapitalne znaczenie dla naszej przyszłości, utrzymuje nas w dryfie i pozwala rządzić tym, których rządy do niczego dobrego nas nie prowadzą. Sam premier oficjalnie to zresztą przyznaje mówiąc, że jest dumny z bycia "mniejszym złem". No super.
Tym razem nie chodzi mi nawet o to, kto zawinił. Ja wiem, kto. Problem w tym, co zrobić, by odwrócić niekorzystny mechanizm, który sprawia, że coraz trudniej nam się ze sobą dogadać. Na początek proponuję opisać zjawisko, korzystając z doświadczenia innych, na przykład Amerykanów. Ich wnioski mogą i nam samym pomóc zrozumieć, jak to się dzieje.
Społeczeństwo amerykańskie polaryzuje się w stopniu od dawna nie widzianym. Naukowcy z Uniwersytetu Stanforda opracowali i opublikowali na łamach czasopisma "Proceedings of the National Academy of Sciences" matematyczny model procesów prowadzących do coraz silniejszego podziału opinii publicznej. Szukają sposobu, by wykorzystać takie modele do tworzenia np. portali rekomendujących pewne produkty lub inicjatywy polityczne. Zastanawiają się, co zrobić, by takie portale pomagały w uzyskaniu w miarę obiektywnych i nie wypaczonych opinii. Jak pisze jeden z autorów, "jesteśmy przekonani, że ta polaryzacja jest nie tyle obrazem stanu naszego społeczeństwa, wynika raczej z procesów, na podstawie których formułujemy swoje opinie". No to jak jest z tymi procesami?
Dominująca do tej pory w socjologii teoria przewidywała, że osoby podobnie myślące są skłonne trzymać się razem i wzmacniając wzajemnie swoje przekonania, coraz bardziej odsuwać się od centrum. W czasach internetu, portali społecznościowych i telewizyjnych kanałów tematycznych, każdy może wybierać sobie źródła informacji zgodnie z własnymi przekonaniami i tylko utwierdzać się w prezentowanej opinii. Teoria ta na pierwszy rzut oka wygląda dobrze, problem w tym, że bazujące na niej modele matematyczne społecznej spolaryzowanej rzeczywistości nie tłumaczą. Założenie, że przyjmujemy takie opinie, które minimalizują konflikty w obrębie naszej grupy znajomych na dłuższą metę prowadziłoby bowiem do uśrednienia poglądów, a nie ich różnicowania. A to, jak wiemy, nie następuje.
Badacze z Uniwersytetu Stanforda przyjęli przy tworzeniu nowego modelu założenie odmienne, w myśl którego nasze poglądy determinują podejście do faktów. Chętniej przyjmujemy dowody na potwierdzenie naszych opinii i odrzucamy fakty, które się z nimi kłócą. Jeśli zaś coś jest nie do końca oczywiste, interpretujemy to na korzyść naszej wizji świata. Amerykanie przyznają, że ich hipoteza jest sprzeczna z intuicją. Obserwacja tych samych, nie do końca jednoznacznych faktów powinna raczej zbliżać stanowiska, niż je oddalać. Rzeczywistość jednak okazuje się inna. To "przeciąganie" faktów na "naszą stronę" sprawia, że podział staje się coraz głębszy.
Skąd my to znamy? Teraz to już naprawdę jesteśmy w domu. W kraju nad Wisłą "przeciąganie" faktów, w niemal każdej dziedzinie, przybrało znamiona narodowego sportu. Patrzymy na to codziennie i coraz mniej nas to dziwi. Czy znajdziemy w sobie chęć, by się z tego wyplątać? Czy z amerykańskich doświadczeń wyciągniemy wnioski, jak to zrobić? Chętnie powtarzamy za Heglem, że "jeśli fakty nie pasują do teorii, tym gorzej dla faktów". Tyle, że w tym przypadku to gorzej nie tylko dla faktów. Dla nas także. I dla Polski.